Są rzeczy skomplikowane, są rzeczy trudne, są też rzeczy niemożliwe. Do skomplikowanych wpisujemy otwarcie sobie parasola we wiadomym miejscu. Do trudnych pokój na Bliskim Wschodzie. Do niemożliwych wolne w naszej pracy. Odkąd tu jesteśmy sztab ludzi trudni się tym, żebyśmy nie mogli narzekać na nudę. W efekcie jest to jedna z ostatnich rzeczy na jakie możemy się uskarżać, od poniedziałku do piątku mamy co robić ze sobą. Właściwie to dziwne, że jeszcze czasem udawało nam się porozmawiać i zrobić cokolwiek niezwiązanego z podtrzymywaniem gasnącego płomienia kaganka oświaty niesionego poprzez moskiewskie ciemności.
Wróciliśmy z obozu i czekaliśmy co się wydarzy. Z końcem maja skończyły się nasze kursy dla młodzieży, więc przypisanych zajęć połowa z nas nie miała żadnych, a druga jedynie cztery godziny tygodniowo. Zasady zabawy są takie, że do trzech godzin przed rozpoczęciem zajęć możemy dostać powołanie, które cieszy mniej więcej tak jak swego czasu bilet do wojska. Ostatnie lekcje zaczynają się zazwyczaj o 19, ale mogłaby się trafić i 19:30. W efekcie poniedziałek przesiedzieliśmy na szpilkach, w oczekiwaniu na maile i smsy, że musimy dokądś jechać. Ponieważ mieszkamy na Zachodzie Moskwy, szczególnie oczekiwaliśmy wezwań na Wschód i Południe - dojazd tamże zajmuje nam dzikie ilości czasu i jest skomplikowany, więc to istne marzenie: o jakiejś 15:40 dostać powołanie na 18:45 na Perovo, Kantemirovskaya, najlepiej do zastąpienia kogoś chorego na kursie, którego w życiu się na oczy nie widziało. Nie twierdzę, że nasz sztab wywija takie akcje z premedytacją - nigdy nam nie zrobili takiego numeru - ale składa się i tak, nasza koleżanka miała tę radość. Tak więc poniedziałek siedzieliśmy w blokach startowych i zastanawiali dokąd los nas ześle.
O magicznej 16 odetchnęliśmy z ulgą. O 16:30 wiedzieliśmy: na ten dzień jesteśmy nierobami. Korzystając z ładnej pogody poszliśmy na spacer. Znaleźliśmy takie perły architektury jak elektrownia, i takie cuda handlu jak francuskie białe wino z promocji. Wyjaśniliśmy sobie to tak, że 12 czerwca był Dzień Rosji, więc 13 było niby wolne, więc pewnie wiele grup się odwołało i dlatego nam niczego nie dano.
Wróciliśmy z obozu i czekaliśmy co się wydarzy. Z końcem maja skończyły się nasze kursy dla młodzieży, więc przypisanych zajęć połowa z nas nie miała żadnych, a druga jedynie cztery godziny tygodniowo. Zasady zabawy są takie, że do trzech godzin przed rozpoczęciem zajęć możemy dostać powołanie, które cieszy mniej więcej tak jak swego czasu bilet do wojska. Ostatnie lekcje zaczynają się zazwyczaj o 19, ale mogłaby się trafić i 19:30. W efekcie poniedziałek przesiedzieliśmy na szpilkach, w oczekiwaniu na maile i smsy, że musimy dokądś jechać. Ponieważ mieszkamy na Zachodzie Moskwy, szczególnie oczekiwaliśmy wezwań na Wschód i Południe - dojazd tamże zajmuje nam dzikie ilości czasu i jest skomplikowany, więc to istne marzenie: o jakiejś 15:40 dostać powołanie na 18:45 na Perovo, Kantemirovskaya, najlepiej do zastąpienia kogoś chorego na kursie, którego w życiu się na oczy nie widziało. Nie twierdzę, że nasz sztab wywija takie akcje z premedytacją - nigdy nam nie zrobili takiego numeru - ale składa się i tak, nasza koleżanka miała tę radość. Tak więc poniedziałek siedzieliśmy w blokach startowych i zastanawiali dokąd los nas ześle.
O magicznej 16 odetchnęliśmy z ulgą. O 16:30 wiedzieliśmy: na ten dzień jesteśmy nierobami. Korzystając z ładnej pogody poszliśmy na spacer. Znaleźliśmy takie perły architektury jak elektrownia, i takie cuda handlu jak francuskie białe wino z promocji. Wyjaśniliśmy sobie to tak, że 12 czerwca był Dzień Rosji, więc 13 było niby wolne, więc pewnie wiele grup się odwołało i dlatego nam niczego nie dano.
Aligator miał co robić we wtorek, więc na powołanie do wojska czekałem sam. Pojechałem do biura, pobawiłem się w parę spraw związanych z papierami i książkami, ale koło 15 byłem z powrotem w domu. Z rozpaczy zacząłem czytać książkę związaną z wykonywaniem zawodu i umyłem kuchenkę. Atmosfera się zagęszczała, wiedziałem, że nie dadzą mi odpocząć kolejnego dnia. No i myliłem się. Wybiła 16, nic. 16:31, nic! Jednym z moich dawnych marzeń było odwiedzenie Stowarzyszenia Memoriał - grupy ludzi, których interesują takie wątki poboczne jak prawa człowieka w Federacji Rosyjskiej, GUŁagi, szeroko rozumiana historia XX wieku, ale też dzieje współczesne. Memoriał ma na koncie publikacje tomów wiedzy o represjach stosowanych przez Związek Radziecki, no dla Polaków odjazdem jest to, że też o Katyniu. Istnienie Stowarzyszenia Memoriał to wspaniały pokaz mądrości władzy rosyjskiej: gdyby ich zamknęli, to od razu poszłoby po świecie, że Putin zwalcza wolność słowa. Więc istnieją sobie, mają siedzibę całkiem w centrum miasta (Sadovaya-Karetnaya dokładnie) i nikogo nie obchodzą. Publikują, zbierają pieniądze, ktoś tam ich wspiera, ale nie sądzę, że wielu Rosjan interesuje ich działalność. Mnie interesowała od wielu miesięcy, ale problem zasadzał się na tym, że ich flagową godziną rozpoczynania spotkań jest 19, a najlepiej to jeszcze w jakąś środę. Normalni ludzie mają wtedy czas, ale nienormalni właśnie rozpościerają skrzydła nad jakimiś okolicznikami sposobu i nie bardzo mogą zostawić swoich uczniów, bo gdzieś akurat jest prelekcja o Sołżenicynie. Tak więc jesienią ogarniałem tematy Memoriału, ale że na żaden interesujący mnie wykład nie mogłem iść, to w końcu przestałem. Gdy jednak wybiła 16:31 14 czerwca, to rzuciłem się patrzeć, co dają oni, a co centrum Sacharowa. U Sacharowa było spotkanie z panią o porzucaniu cenzury w czasach Pierestrojki. W Memoriale Marian Feldman, autor książki 'Z Warszawy przez Łuck, Syberię, znów do Warszawy'.
Wygrał rodak, trochę dlatego, że spodziewałem się, że nie będzie wymiatał po rosyjsku i że dzięki temu nie pogubię się podczas prelekcji. Wchodząc do Memoriału wpisałem się na listę jako numer 11. No nie było frekwencji na miarę meczy Spartaka. Samo spotkanie trwało dwie godziny. Pierwsza zleciała szybko, pan Marian dobija do 94. roku życia, ale i tak super koherentnie streścił nam swoje losy i książkę. Urodził się w 1922 roku, życie związało go z Warszawą i Łuckiem, w trakcie Kampanii Wrześniowej dał dyla do Łucka, potem z tego Łucka przeszedł z siostrą i jej dzieckiem Ukrainę w niemal każdą stronę. Potem życie się tak poskładało, że dotarł za Nowosybirsk. Potem wrócił, walczył z Niemcami ramię w ramię z Armią Czerwoną, po wojnie pracował w różnych strukturach Polski Ludowej - dokładnie tego nie powiedział, ale było jasne, że należał do takiej jednej Partii, która swego czasu była dość popularna, a po 1989 już mniej. Z rzeczy, które mnie nieco zaskoczyły: powiedział, że gdy w 1944 atakowali, to wszyscy krzyczeli 'Za rodinu! Za Stalina!', a on krzyczał tylko 'Za rodinu', bo Stalina nienawidził.
Potem rozpoczęły się pytania. Miałem właśnie dotyczące tego Stalina, ale postanowiłem się nie wychylać i nie psuć dość miłej atmosfery spotkania. Wyręczył mnie ktoś inny: - Pan nie krzyczał 'Za Stalina!', bo go pan nienawidził? Proszę nam powiedzieć, jakie miał pan powody do nienawiści względem Stalina skoro siedział pan pod Nowosybirskiem? Skąd mógł pan cokolwiek wiedzieć o działalności Stalina?
Marian wybrnął tym, że było parę osób, które wyszło z Gułagów i opowiedzieli mu o Stalinie. Ja jednak myślę, że mógł krzyczeć 'Za Stalina', tylko teraz mu głupio. No ja sobie uwielbiam pokrzyczeć 'Za Stalina!', ale to głównie dlatego, że nie miałem za wiele do czynienia z jego wizją świata. Inne pytanie zdjęło mi buty: chłop dopytał dokładnie o daty dzienne kiedy Marian dotarł do Łucka. Okazało się, że ludzie, którzy dotarli tam po 17 września dostawali status uchodźcy, a ponieważ pan Marian był tam kilka dni wcześniej, to uznano go za ludność lokalną. Dzięki temu uniknął wywózki do jednego z atrakcyjnych miejsc (Sybir, Katyń, Starokozielsk, Ostaszków) jakie władza sowiecka oferowała gościom. Kolejne cudo: w roku 1922 (bodajże) jakiś rosyjski wydawca rozpoczął wydawanie czasopisma o ZSRR w Polsce. Czy pan to czytał? (nie czytał). Jaki miało wpływ na pańską młodość? (taki jak burze nad pustynią Gobi).
Inne pytanie dotyczyło tego jakim cudem pan Marian podróżował po Europie za poprzedniego systemu. Ba, bywał nawet w ZSRR wiele razy. Pracował w ministerstwie opakowań i dzięki temu mógł jeździć i zdobywać doświadczenia. Inne pytanie dotyczyło usuwania pomników Armii Czerwonej w Polsce. Pan Marian raczej nie głosował na PiS, a sądząc po tym co mówił o IPN, to małe są szanse, że mu wydadzą wspomnienia i wpiszą je na listę lektur. Bo to kolejna książka w dorobku autora, ma ich na koncie pięć, z czego tylko trzy wydano. Nazwisko pana Mariana Feldmana sugerowało dość jasno, że jest Żydem, dostał więc nieco pytań o 1968 w Polsce, Izrael, antysemityzm. Mimo raczej ciężkich tematów, minęło to wszystko w dość przyjaznej atmosferze, a o 21 prowadzący zarządził koniec spotkania. Byłem pod wrażeniem wiedzy obecnych, łącznie piętnastu osób. Tam była taka pasja do historii... Wszyscy wiedzieli wszystko. Obawiam się, że moich uczniów na takich prelekcjach nie spotkam, bo byłem chyba najmłodszą osobą na sali. Zacząłem się zastanawiać czy w Polsce mamy jakieś stowarzyszenie w tym stylu - apolityczne, badające historię i represje - i wyszło mi, że nie znam żadnego.
Wygrał rodak, trochę dlatego, że spodziewałem się, że nie będzie wymiatał po rosyjsku i że dzięki temu nie pogubię się podczas prelekcji. Wchodząc do Memoriału wpisałem się na listę jako numer 11. No nie było frekwencji na miarę meczy Spartaka. Samo spotkanie trwało dwie godziny. Pierwsza zleciała szybko, pan Marian dobija do 94. roku życia, ale i tak super koherentnie streścił nam swoje losy i książkę. Urodził się w 1922 roku, życie związało go z Warszawą i Łuckiem, w trakcie Kampanii Wrześniowej dał dyla do Łucka, potem z tego Łucka przeszedł z siostrą i jej dzieckiem Ukrainę w niemal każdą stronę. Potem życie się tak poskładało, że dotarł za Nowosybirsk. Potem wrócił, walczył z Niemcami ramię w ramię z Armią Czerwoną, po wojnie pracował w różnych strukturach Polski Ludowej - dokładnie tego nie powiedział, ale było jasne, że należał do takiej jednej Partii, która swego czasu była dość popularna, a po 1989 już mniej. Z rzeczy, które mnie nieco zaskoczyły: powiedział, że gdy w 1944 atakowali, to wszyscy krzyczeli 'Za rodinu! Za Stalina!', a on krzyczał tylko 'Za rodinu', bo Stalina nienawidził.
Potem rozpoczęły się pytania. Miałem właśnie dotyczące tego Stalina, ale postanowiłem się nie wychylać i nie psuć dość miłej atmosfery spotkania. Wyręczył mnie ktoś inny: - Pan nie krzyczał 'Za Stalina!', bo go pan nienawidził? Proszę nam powiedzieć, jakie miał pan powody do nienawiści względem Stalina skoro siedział pan pod Nowosybirskiem? Skąd mógł pan cokolwiek wiedzieć o działalności Stalina?
Marian wybrnął tym, że było parę osób, które wyszło z Gułagów i opowiedzieli mu o Stalinie. Ja jednak myślę, że mógł krzyczeć 'Za Stalina', tylko teraz mu głupio. No ja sobie uwielbiam pokrzyczeć 'Za Stalina!', ale to głównie dlatego, że nie miałem za wiele do czynienia z jego wizją świata. Inne pytanie zdjęło mi buty: chłop dopytał dokładnie o daty dzienne kiedy Marian dotarł do Łucka. Okazało się, że ludzie, którzy dotarli tam po 17 września dostawali status uchodźcy, a ponieważ pan Marian był tam kilka dni wcześniej, to uznano go za ludność lokalną. Dzięki temu uniknął wywózki do jednego z atrakcyjnych miejsc (Sybir, Katyń, Starokozielsk, Ostaszków) jakie władza sowiecka oferowała gościom. Kolejne cudo: w roku 1922 (bodajże) jakiś rosyjski wydawca rozpoczął wydawanie czasopisma o ZSRR w Polsce. Czy pan to czytał? (nie czytał). Jaki miało wpływ na pańską młodość? (taki jak burze nad pustynią Gobi).
Inne pytanie dotyczyło tego jakim cudem pan Marian podróżował po Europie za poprzedniego systemu. Ba, bywał nawet w ZSRR wiele razy. Pracował w ministerstwie opakowań i dzięki temu mógł jeździć i zdobywać doświadczenia. Inne pytanie dotyczyło usuwania pomników Armii Czerwonej w Polsce. Pan Marian raczej nie głosował na PiS, a sądząc po tym co mówił o IPN, to małe są szanse, że mu wydadzą wspomnienia i wpiszą je na listę lektur. Bo to kolejna książka w dorobku autora, ma ich na koncie pięć, z czego tylko trzy wydano. Nazwisko pana Mariana Feldmana sugerowało dość jasno, że jest Żydem, dostał więc nieco pytań o 1968 w Polsce, Izrael, antysemityzm. Mimo raczej ciężkich tematów, minęło to wszystko w dość przyjaznej atmosferze, a o 21 prowadzący zarządził koniec spotkania. Byłem pod wrażeniem wiedzy obecnych, łącznie piętnastu osób. Tam była taka pasja do historii... Wszyscy wiedzieli wszystko. Obawiam się, że moich uczniów na takich prelekcjach nie spotkam, bo byłem chyba najmłodszą osobą na sali. Zacząłem się zastanawiać czy w Polsce mamy jakieś stowarzyszenie w tym stylu - apolityczne, badające historię i represje - i wyszło mi, że nie znam żadnego.
W środę poszliśmy na przebój i w oczekiwaniu na przydział jakichś dziwacznych zajęć pojechaliśmy do Nowej Tretiakowki. Jakimś cudem muzeum to jest za darmo w każdą środę. Ozdobą zbiorów jest 'Czarny Kwadrat' Malewicza. Niemal wszyscy dostawali niezłej pompy gdy widzieli ten obraz. Miał być i Kandinsky, ale go nie było. Chodziliśmy po tym i nerwowo sprawdzali telefony - kiedy to wezwą nas na jakieś Perovo - ale telefony uparcie milczały.
Postanowiliśmy iść na przebój i odwiedziliśmy Dom na nabrzeżu. Dom ten postawiono w 1931 roku i miał być super- hiper miejscówką dla partyjnej wierchuszki, głównie importowanej z Leningradu. Jest to ogromny kompleks mieszkalny, ma ponad 500 mieszkań. Stał się jednak miejscem przeklętym, podczas czystek zdjęto ogromną liczbę lokatorów, wielu nawet nie dotarło na zesłanie, tylko zakończyło życie w jednym z moskiewskich więzień. Łącznie aresztowano 700 osób, z tego 300 rozstrzelano. Potem wielu rehabilitowano, ale nie sądzę, że im to wiele dało. Niby prestiżowy adres stał się klątwą.
Książkę temu miejscu poświęcił jeden z lokatorów, Jurij Trifonov, który to mieszkał w tym miejscu w latach 1931-39. Zatytułował ją 'Dom na nabrzeżu', a po polsku 'Dom nad rzeką Moskwą'. Jurij przeżył dzieciństwo w tej pięknej budowli i wiedział dobrze co się dzieje, choćby dlatego, że jego ojciec był jedną z represjonowanych osób. Jeżeli ktoś bardzo chce, to mam to dzieło po rosyjsku, polskie wydanie miało miejsce w 1979 roku i coś mi mówi, że nie będą wznawiali. Zbieraliśmy się do tego domu już wiele miesięcy temu, ale jakoś nigdy się nie składało. Dzięki pracodawcy, udało nam się dotrzeć tam 15 czerwca. Samo muzeum kosztuje podejrzanie mało (100 rubli). Cena odzwierciedla poziom atrakcji - dwa pokoje w których zebrano przedmioty związane z mieszkańcami domu, głównie ich książki i zdjęcia. Jest oczywiście dość dużo o Trifonovie, jest o innych lokatorach, ale jest to wszystko wybitnie suche i nużące. Brak eksponatów, które zrywałyby kask, no wypchany pingwin nieco powala absurdem. Spacerując bardzo spokojnie i czytając niemal wszystko spędziliśmy tam może 15 minut.
W czwartek zacząłem wierzyć, że urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą. Koło 12 dostałem newsa, że mam lekcje w parku o 19, więc nigdzie nie poszedłem, bo musiałem się przygotować. Potem zamienili mi park na lekcję w szkole przy stacji Siemionovskaya - to jest chyba kilkadziesiąt kilometrów od naszego mieszkania, wschód Moskwy. Zacząłem więc przygotowywać tę lekcję i nerwowo pisać maile do działu timetabling, żeby mi łaskawie dali info ile tam jest osób i czego właściwie mam ich nauczyć. Koło 16 odwołali mi i ten cudowny event. Z radości poszedłem sobie pobiegać, obejrzałem idiotyzm pod tytułem 'X-Men: Apocalypse', oglądnąłem mecze Euro 2016, wyprasowałem gacie i poukładałem puzzle. Podobno puzzle uspokajają, a ja po dwóch miesiącach po prostu nienawidzę tego pierdolonego kota w 1056 kawałkach o nieregularnych kształtach. O ile wcześniejsze dni były przyjemne, bo nie miałem niczego do roboty, o tyle w czwartek najpierw wrzucono mnie do piekła, a potem z niego wyciągnięto - taktyka znana z lat 30-tych, no tyle, że mi poza pracą wiele nie groziło. Był to chyba pierwszy raz gdy zostałem beneficjentem ciężkiego chaosu, który lubi panować na naszym zakładzie.
Już w czwartek pisali mi, że jedna współpracowniczka się pochorowała, więc musiałem wziąć za nią cały piątek. Oczywiście na Perovie. Musiałem jechać przez centralne biuro, żeby sobie przygotować materiały, zajęło mi to naprawdę niezły kawałek dnia. Gdy już dotarłem na boskie Perovo, to uczyło mi się cudownie, miałem takie pokłady energii i pasji, że ledwo zauważyłem, że zleciało mi 90 minut, nawet przeciągnąłem je nieco z premedytacją (powodzenia, że zobaczycie mnie przeciągającego lekcje w normalne dni pracy). Był to 1-2-1, jeden na jeden, starszy pan Wiktor, który toczył walkę z angielskim alfabetem. W życiu nie miałem takiego ucznia, cudownie miły facet, biegły w niemieckim, ale całkowicie nie mogący zapamiętać, że e, i, a to różne litery. Pan Wiktor przeżył drugą młodość, gdy graliśmy w statki w ramach ćwiczenia alfabetu, bałem się, że się posra z radości. No cóż, pan Wiktor przeszedł przez sowiecką szkołę, więc zapewne nie wiedział, że współcześnie są trochę ciekawsze pomysły uczenia niż pisanie słupków zdań i tłumaczenie z jednego na drugi. Po lekcji zapytał czy będę go jeszcze uczył. Musiałem lawirować i to nie przez to, że mnie znajomość rosyjskiego zawiodła, tylko żeby jakoś grzecznie powiedzieć, że Perovo to piękne miejsce, ale ja mieszkam na drugim końcu miasta i za cholerę nie chcę tam musieć jeździć, więc życzę koleżance wiele zdrowia, mimo tego, że szkoła jest fajna, a uczeń przyjemny.
Potem w ramach akcji promocyjnej naszych szkół uczyłem w parku. Obawiałem się tego doświadczenia, bo o uczeniu w parkach krążą legendy - na lekcje może przyjść każdy, nigdy nie wiadomo ile będzie się miało osób, a jak gruchnie deszcz, to takie są odwieczne prawa natury i katuj ich dalej. Niektórym podobno udało się mieć SETKĘ uczniów. Szczęśliwie dostałem dzieci w mej ulubionej grupie wiekowej. Ponieważ nawet najgorsza praca współcześnie fajnie się nazywa, w parku pomagała mi promotorka - jak bardzo fancy nazwano ludzi, którzy przynoszą nam nożyczki, papier, kredki i ołówki (daj boże, żeby chociaż tyle mieli). Promotorka była studentką ekonomii - wiedza ta pozwoliła mi ustalić ile im płacą bez pytania ja o to (hint: żałośnie mało). Miałem około 15 osób (ktoś się spóźnił, ktoś wyszedł przed końcem) i mniej więcej materiałów na tyle osób. Było cudownie miło, promotorka pomagała mi ze wszystkim, a po lekcji rodzice zadali pełno pytań. Może nawet ktoś kiedyś się do nas zapisze. Po ustaleniu tego, że jestem z Polski, jedna kobieta rozpływała się nad naszą piłkarską reprezentacją i wściekała na rosyjską. Omówiliśmy więc przebieg Euro 2016, to jakim zajebistym nauczycielem jestem i to, że jej dzieci są genialne. Uczenie w parku ma pewne minusy. Minusem numer jeden jest to, że uczysz w parku. Na 30 minut przez rozpoczęciem lekcji miałem na trybunach dwóch meneli, którzy na nasz widok szczęśliwie się spakowali. Ich koordynacja ruchów z rzeczywistością pozwalała przedsięwziąć podejrzenie, że tego dnia już pili. Ustawiając rzeczy na scenie znalazłem flaszkę. Temperatura zamykała 30 stopni. Poziom uczniów od nieznajomości alfabetu po niezłe A1. Nie wiem jakim cudem nie piszę, że to był dramat. Chyba dlatego, że wszyscy zaangażowani w to byli super mili, godzina zleciała mi dość szybko, a cała lekcja wyszła więcej niż dobrze. O godzinie 17 mogłem rozpocząć weekend. No tyle, że musiałem przejechać z Perova do domu, ale nawet w metrze było jakoś pusto.
Potem w ramach akcji promocyjnej naszych szkół uczyłem w parku. Obawiałem się tego doświadczenia, bo o uczeniu w parkach krążą legendy - na lekcje może przyjść każdy, nigdy nie wiadomo ile będzie się miało osób, a jak gruchnie deszcz, to takie są odwieczne prawa natury i katuj ich dalej. Niektórym podobno udało się mieć SETKĘ uczniów. Szczęśliwie dostałem dzieci w mej ulubionej grupie wiekowej. Ponieważ nawet najgorsza praca współcześnie fajnie się nazywa, w parku pomagała mi promotorka - jak bardzo fancy nazwano ludzi, którzy przynoszą nam nożyczki, papier, kredki i ołówki (daj boże, żeby chociaż tyle mieli). Promotorka była studentką ekonomii - wiedza ta pozwoliła mi ustalić ile im płacą bez pytania ja o to (hint: żałośnie mało). Miałem około 15 osób (ktoś się spóźnił, ktoś wyszedł przed końcem) i mniej więcej materiałów na tyle osób. Było cudownie miło, promotorka pomagała mi ze wszystkim, a po lekcji rodzice zadali pełno pytań. Może nawet ktoś kiedyś się do nas zapisze. Po ustaleniu tego, że jestem z Polski, jedna kobieta rozpływała się nad naszą piłkarską reprezentacją i wściekała na rosyjską. Omówiliśmy więc przebieg Euro 2016, to jakim zajebistym nauczycielem jestem i to, że jej dzieci są genialne. Uczenie w parku ma pewne minusy. Minusem numer jeden jest to, że uczysz w parku. Na 30 minut przez rozpoczęciem lekcji miałem na trybunach dwóch meneli, którzy na nasz widok szczęśliwie się spakowali. Ich koordynacja ruchów z rzeczywistością pozwalała przedsięwziąć podejrzenie, że tego dnia już pili. Ustawiając rzeczy na scenie znalazłem flaszkę. Temperatura zamykała 30 stopni. Poziom uczniów od nieznajomości alfabetu po niezłe A1. Nie wiem jakim cudem nie piszę, że to był dramat. Chyba dlatego, że wszyscy zaangażowani w to byli super mili, godzina zleciała mi dość szybko, a cała lekcja wyszła więcej niż dobrze. O godzinie 17 mogłem rozpocząć weekend. No tyle, że musiałem przejechać z Perova do domu, ale nawet w metrze było jakoś pusto.
Spodziewałem się, że drugi tydzień nie będzie tak wyglądał. Niestety, nie myliłem się. Poniedziałek - zastępstwo na poziomie C1. Przygotowałem się zajebiście. Nie wpadłem tylko na to, że dorośli na tym poziomie mają chujowe poczucie humoru, a właściwie żadnego. W efekcie gadałem dużo z nastolatkiem, który miał Lenina w klapie. Jak ktoś nosi Lenina, to wiemy jaki ma światopogląd.
Chociaż jak ktoś nosi Lenina w Rosji, to już nawet trudno zgadywać.
Istnieje taka prawda, którą dostrzegam coraz lepiej z każdym rokiem: jak się chcesz nauczyć języka obcego, to musisz czytać. Nawet nie w tym języku, w jakimkolwiek, ale po prostu C1 to jest poziom, którego w pewnym sensie ludzie nie osiągają w swoim pierwszym języku, a marzy im się w drugim. No więc jeżeli dostajesz kartkę w stylu: 'John był najlepiej wykwalifikowanym kandydatem', potem znak zapytania, a potem koniec jest taki: 'Jednak John nie dostał pracy'; i masz wyczarować dlaczego to się stało, to mówienie 'bo go przejechał samochód' nie wyjmie mnie z butów. Bo jak potem dostajesz: 'Mary obiecała, że będzie na imprezie', znak zapytania i 'Mary jednak nie przyszła', to jeżeli wszystko co jesteś w stanie wymyślić to 'Mary przejechał samochód' to wyjdzie nam ten speaking (na który alokowałem 10 minut) chujowo - i to delikatnie mówiąc. Jeżeli dostajesz trzy słowa i proszę o zrobienie z nich koherentnej historii, a znowu dostaję opowieści o tym, że kogoś przejechał samochód, to mam dosyć. Pozwoliłem sobie poinformować grupę, że nastolatki są bardziej kreatywne. Na końcu pani zaś mnie poinformowała, że moja lekcja była koszmarna. Ja miałem ochotę jej powiedzieć, że jak się nie ma nic do powiedzenia, to po co uczyć się innego języka, żeby też nie mieć w nim nic do powiedzenia? No ale mi nie wolno. Tak więc poniedziałek był zajebiście miły i cieszyłem się, że miałem dzbanek sangrii w lodówce.
We wtorek dali mi park, Taganka. Przynajmniej na mojej linii metra i dostałem Aligatora do pomocy. Szliśmy trochę jak na ścięcie, najpierw 90 minut z nastolatkami, potem 90 z dorosłymi. Po znalezieniu parku mieliśmy jeszcze w diabły czasu, więc poszliśmy do centrum handlowego. Istny Dagestan, cały market to były islam shopy, które oferowały wiadomie seksowne ubrania, do tego nic zimnego do picia (rtęć wyciągnęła się na ponad 30 stopni, więc przecież to świetna okazja, żeby napić się gorącej herbaty). Same lekcje w parku były super, na nastolatkach miałem dziewięć osób, w tym dwie dorosłe. To jak się tym ludziom chciało pracować... No przygotowałem tę lekcję dość ładnie, ale wyszła ze dwa razy lepiej niż by wyszła na płatnym kursie. Ludzie się bili, żeby mówić, robili notatki z moich uwag, rzeczy niespotykane na co dzień. Dwie osoby tak się ubawiły, że spytały czy mogą zostać na grupę dorosłą. Oczywiście, ze się zgodziłem.
Na dorosłych przyszło ponad pięćdziesiąt osób, głównie w wieku też ponad pięćdziesiąt Pięćdziesiąt osób, ponad 30 stopni - przypomniały mi się Chiny. Nie są to warunki do uczenia, do tego co chwilę był jakiś hałas - a to kosiarka, a to dziecko na śpiewającym samochodziku, a to promocja z islam marketu. Szło ocipieć. Korzystając z doświadczenia, zrobiliśmy grupy kilkuosobowe, i prowadzili symultanicznie osiem lekcji . Efektywne to nie jest, no ale niektórzy coś tam porozmawiali, a inni nawet się nauczyli stopniowania przymiotników. Lepsze lekcje też w życiu miałem, ale w miarę się udało, że nie był to horror.
Chociaż jak ktoś nosi Lenina w Rosji, to już nawet trudno zgadywać.
Istnieje taka prawda, którą dostrzegam coraz lepiej z każdym rokiem: jak się chcesz nauczyć języka obcego, to musisz czytać. Nawet nie w tym języku, w jakimkolwiek, ale po prostu C1 to jest poziom, którego w pewnym sensie ludzie nie osiągają w swoim pierwszym języku, a marzy im się w drugim. No więc jeżeli dostajesz kartkę w stylu: 'John był najlepiej wykwalifikowanym kandydatem', potem znak zapytania, a potem koniec jest taki: 'Jednak John nie dostał pracy'; i masz wyczarować dlaczego to się stało, to mówienie 'bo go przejechał samochód' nie wyjmie mnie z butów. Bo jak potem dostajesz: 'Mary obiecała, że będzie na imprezie', znak zapytania i 'Mary jednak nie przyszła', to jeżeli wszystko co jesteś w stanie wymyślić to 'Mary przejechał samochód' to wyjdzie nam ten speaking (na który alokowałem 10 minut) chujowo - i to delikatnie mówiąc. Jeżeli dostajesz trzy słowa i proszę o zrobienie z nich koherentnej historii, a znowu dostaję opowieści o tym, że kogoś przejechał samochód, to mam dosyć. Pozwoliłem sobie poinformować grupę, że nastolatki są bardziej kreatywne. Na końcu pani zaś mnie poinformowała, że moja lekcja była koszmarna. Ja miałem ochotę jej powiedzieć, że jak się nie ma nic do powiedzenia, to po co uczyć się innego języka, żeby też nie mieć w nim nic do powiedzenia? No ale mi nie wolno. Tak więc poniedziałek był zajebiście miły i cieszyłem się, że miałem dzbanek sangrii w lodówce.
We wtorek dali mi park, Taganka. Przynajmniej na mojej linii metra i dostałem Aligatora do pomocy. Szliśmy trochę jak na ścięcie, najpierw 90 minut z nastolatkami, potem 90 z dorosłymi. Po znalezieniu parku mieliśmy jeszcze w diabły czasu, więc poszliśmy do centrum handlowego. Istny Dagestan, cały market to były islam shopy, które oferowały wiadomie seksowne ubrania, do tego nic zimnego do picia (rtęć wyciągnęła się na ponad 30 stopni, więc przecież to świetna okazja, żeby napić się gorącej herbaty). Same lekcje w parku były super, na nastolatkach miałem dziewięć osób, w tym dwie dorosłe. To jak się tym ludziom chciało pracować... No przygotowałem tę lekcję dość ładnie, ale wyszła ze dwa razy lepiej niż by wyszła na płatnym kursie. Ludzie się bili, żeby mówić, robili notatki z moich uwag, rzeczy niespotykane na co dzień. Dwie osoby tak się ubawiły, że spytały czy mogą zostać na grupę dorosłą. Oczywiście, ze się zgodziłem.
Na dorosłych przyszło ponad pięćdziesiąt osób, głównie w wieku też ponad pięćdziesiąt Pięćdziesiąt osób, ponad 30 stopni - przypomniały mi się Chiny. Nie są to warunki do uczenia, do tego co chwilę był jakiś hałas - a to kosiarka, a to dziecko na śpiewającym samochodziku, a to promocja z islam marketu. Szło ocipieć. Korzystając z doświadczenia, zrobiliśmy grupy kilkuosobowe, i prowadzili symultanicznie osiem lekcji . Efektywne to nie jest, no ale niektórzy coś tam porozmawiali, a inni nawet się nauczyli stopniowania przymiotników. Lepsze lekcje też w życiu miałem, ale w miarę się udało, że nie był to horror.
W środę mogłem znowu pojechać na Perovo. Solidnie ciepło, park i znani mi już uczniowie. Nie zabrzmi to skromnie, ale rozjebałem system. Rzadko wszystko tak się klei w lekcji jak mi się kleiło tego dnia. Kilkanaście osób, różne poziomy, wszyscy pod wrażeniem. Zostałem gwiazdą Perova, a z rodzicami poprzechodziłem na 'ty'. Całą drogę powrotną do metra promotorka pytała co robić, żeby być takim zajebistym jak ja. Problem był tylko taki, że po godzinie zabawy byłem mokry, a miałem znowu cover na tym C1. Przebrałem się w kiblu, no ale prysznica wziąć nie było jak, więc czułem się głupio wchodząc taki przepocony do sali.
Szczęśliwie, wypadł test. Ludzie spadli z wrażenia, gdy im powiedziałem, że będzie speaking. Jedna kobieta to zeznała, że jak trzy lata chodzi do naszej szkoły, to nigdy nie miała speakingu. No bo kurwa płacą ludziom tak se, więc większości nauczycieli nie chce się tego robić. Mnie się chce, a raczej nie chce, ale robię. Bo uważam, że skoro klienci nam płacą w diabły, to nie wypada mi nie traktować ich poważnie, niezależnie od tego ile z tych pieniędzy widzę w mojej wypłacie. No a speaking jest na testach, więc dobrze byłoby, żeby pacjent w miarę wiedział, co tam od niego chcą.
Oczywiście pani, która miała najwięcej uwag i wpierdalała mi się w słowo, gdy mówiłem co ich czeka w tym teście, nie zrozumiała tego, że skoro w poleceniu jest 'wpisz nie więcej niż trzy słowa' to nie wpisujemy ich przynajmniej pięciu, a w paru miejscach nawet OŚMIU. Nie zrozumiała też, że Cambridge to nie ruska szkoła i skoro jest wypracowanie na 250 słów, to nie można napisać ponad 400, bo to znaczy, że nie umiesz pisać i redagować tekstu. Dorośli i wykształceni ludzie (np. bankierka i psycholog) nie wiedzą też co to jest recenzja filmu lub książki - jedna osoba streściła całą książkę, a druga napisała list do znajomego. Więdnie się przy czymś takim.
Oczywiście dałem im za to w diabły punktów, bo mi średnio potrzebne, żeby się poszli skarżyć, że nauczyciel z Polski jest chujem, który się dopierdala, bo nie zna angielskiego. No ale jeżeli podejdą do CAE lub CPE, to czekają ich niespodzianki, bo jak czytam recenzje całe życie, to nie widziałem takiej, która miałaby formę listu do przyjaciela. Tak więc jak na początku cieszyłem się, że mam zastępstwa na C1, bo coś ciekawego i na tym poziomie ludzie będą w pytę, to po dwóch sesjach cieszyłem się, że więcej nie mam. Znaczy gdyby to była moja grupa na stałe i gdybym miał ich od początku, to by to tak nie wyglądało, że po trzech miesiącach ludzie mówią, że jeszcze w sumie nie pisali niczego i nie mają pojęcia jak zrobić listening. Jednak wielką zasadą uczenia języka jest robienie pacjentom dobrze, więc wiele osób nie informuje uczniów o tym, że deko nie mają pojęcia i bredzą, no bo potem mogą być skargi. A jak dajesz ludziom 10/10 za debilizm, to są szczęśliwi i podbudowani, a bywa, że potem cię kochają.
W czwartek dostałem banał, dyżur. Na dyżurze siedzisz i czekasz czy przyjdzie ktoś na testowanie. Przez 120 minut przewinęły się trzy osoby, każda zajęła jakieś pięć minut, więc najpierw poczytałem sobie Margaret Atwood, a potem porozmawiałem z rodakiem, który tu pracuje. Temat główny: współczesna literatura rosyjska. Rodak wiedział o tym o wiele więcej niż ja, więc zacząłem aż spisywać nazwiska polecanych pisarzy. Bardzo miło spędzony czas i dzień.
W piątek rano dostałem zsyłkę na Perovo. Znowu... Park. Ta sama grupa. Szedłem niemal z radością, pierwsze 30 minut lekcji było jeszcze lepsze niż poprzednia. Potem sprawa nieco siadła, ale gdy kończyłem o 17, to niektórzy uczniowie nie chcieli iść do domu, tylko jeszcze ze mną zostać. W takich momentach człowiek gratuluje sobie, że wybrał taką ścieżkę życiową. Jedna matka dała mi swego maila i poprosiła, żeby zostać znajomymi na fejsie. Inna przyszła z pytaniem: 'are you from UK or USA?' Prawda ją nieco zaskoczyła i chyba chciała dopytać jak to możliwe, ale już nie była w stanie (a ja znowu nie biegam do ludzi z tym, że znam ruski, bo mam wystarczającą liczbę interakcji w tym języku ze znajomymi). No bo jak to, chłop z Polski uczy twe cenne dziecko, do tego dziecko ma ubaw, a i ty jesteś pod wrażeniem? Toż przecież każdy Brytyjczyk lub Amerykanin jest urodzonym nauczycielem, a gdzie ci jakiś pachoł z Polski będzie gnoja uczył, do tego na pewno źle. Od 2014 roku istnieje organizacja mająca na celu eliminowanie dyskryminacji nauczycieli z krajów nienatywnych. Chyba podeślę im kawałek mojej wypłaty.
Z jednej strony, przez te dwa tygodnie oficjalnie pracowałem mniej niż w ciągu roku szkolnego. Z drugiej ta niepewność, dojazdy, kalejdoskop kursów, niemożność przygotowania niczego, jest to taka mordęga, że we wrześniu chyba pocałuję tablicę w mojej sali 412 i przytulę dość dobrze mi znane podręczniki.
Szczęśliwie, wypadł test. Ludzie spadli z wrażenia, gdy im powiedziałem, że będzie speaking. Jedna kobieta to zeznała, że jak trzy lata chodzi do naszej szkoły, to nigdy nie miała speakingu. No bo kurwa płacą ludziom tak se, więc większości nauczycieli nie chce się tego robić. Mnie się chce, a raczej nie chce, ale robię. Bo uważam, że skoro klienci nam płacą w diabły, to nie wypada mi nie traktować ich poważnie, niezależnie od tego ile z tych pieniędzy widzę w mojej wypłacie. No a speaking jest na testach, więc dobrze byłoby, żeby pacjent w miarę wiedział, co tam od niego chcą.
Oczywiście pani, która miała najwięcej uwag i wpierdalała mi się w słowo, gdy mówiłem co ich czeka w tym teście, nie zrozumiała tego, że skoro w poleceniu jest 'wpisz nie więcej niż trzy słowa' to nie wpisujemy ich przynajmniej pięciu, a w paru miejscach nawet OŚMIU. Nie zrozumiała też, że Cambridge to nie ruska szkoła i skoro jest wypracowanie na 250 słów, to nie można napisać ponad 400, bo to znaczy, że nie umiesz pisać i redagować tekstu. Dorośli i wykształceni ludzie (np. bankierka i psycholog) nie wiedzą też co to jest recenzja filmu lub książki - jedna osoba streściła całą książkę, a druga napisała list do znajomego. Więdnie się przy czymś takim.
Oczywiście dałem im za to w diabły punktów, bo mi średnio potrzebne, żeby się poszli skarżyć, że nauczyciel z Polski jest chujem, który się dopierdala, bo nie zna angielskiego. No ale jeżeli podejdą do CAE lub CPE, to czekają ich niespodzianki, bo jak czytam recenzje całe życie, to nie widziałem takiej, która miałaby formę listu do przyjaciela. Tak więc jak na początku cieszyłem się, że mam zastępstwa na C1, bo coś ciekawego i na tym poziomie ludzie będą w pytę, to po dwóch sesjach cieszyłem się, że więcej nie mam. Znaczy gdyby to była moja grupa na stałe i gdybym miał ich od początku, to by to tak nie wyglądało, że po trzech miesiącach ludzie mówią, że jeszcze w sumie nie pisali niczego i nie mają pojęcia jak zrobić listening. Jednak wielką zasadą uczenia języka jest robienie pacjentom dobrze, więc wiele osób nie informuje uczniów o tym, że deko nie mają pojęcia i bredzą, no bo potem mogą być skargi. A jak dajesz ludziom 10/10 za debilizm, to są szczęśliwi i podbudowani, a bywa, że potem cię kochają.
W czwartek dostałem banał, dyżur. Na dyżurze siedzisz i czekasz czy przyjdzie ktoś na testowanie. Przez 120 minut przewinęły się trzy osoby, każda zajęła jakieś pięć minut, więc najpierw poczytałem sobie Margaret Atwood, a potem porozmawiałem z rodakiem, który tu pracuje. Temat główny: współczesna literatura rosyjska. Rodak wiedział o tym o wiele więcej niż ja, więc zacząłem aż spisywać nazwiska polecanych pisarzy. Bardzo miło spędzony czas i dzień.
W piątek rano dostałem zsyłkę na Perovo. Znowu... Park. Ta sama grupa. Szedłem niemal z radością, pierwsze 30 minut lekcji było jeszcze lepsze niż poprzednia. Potem sprawa nieco siadła, ale gdy kończyłem o 17, to niektórzy uczniowie nie chcieli iść do domu, tylko jeszcze ze mną zostać. W takich momentach człowiek gratuluje sobie, że wybrał taką ścieżkę życiową. Jedna matka dała mi swego maila i poprosiła, żeby zostać znajomymi na fejsie. Inna przyszła z pytaniem: 'are you from UK or USA?' Prawda ją nieco zaskoczyła i chyba chciała dopytać jak to możliwe, ale już nie była w stanie (a ja znowu nie biegam do ludzi z tym, że znam ruski, bo mam wystarczającą liczbę interakcji w tym języku ze znajomymi). No bo jak to, chłop z Polski uczy twe cenne dziecko, do tego dziecko ma ubaw, a i ty jesteś pod wrażeniem? Toż przecież każdy Brytyjczyk lub Amerykanin jest urodzonym nauczycielem, a gdzie ci jakiś pachoł z Polski będzie gnoja uczył, do tego na pewno źle. Od 2014 roku istnieje organizacja mająca na celu eliminowanie dyskryminacji nauczycieli z krajów nienatywnych. Chyba podeślę im kawałek mojej wypłaty.
Z jednej strony, przez te dwa tygodnie oficjalnie pracowałem mniej niż w ciągu roku szkolnego. Z drugiej ta niepewność, dojazdy, kalejdoskop kursów, niemożność przygotowania niczego, jest to taka mordęga, że we wrześniu chyba pocałuję tablicę w mojej sali 412 i przytulę dość dobrze mi znane podręczniki.