Jak Rosja, to musi być balet (a także wódka, matrioszki i niedźwiedzie, ale dzisiaj nie o tym).
Standardowo jest Bolshoi, ale tu mamy do czynienia z paroma problemami.
Po pierwsze, bilety trzeba kupić z wyprzedzeniem i to solidnym (powiedzmy, że dwa-trzy miesiące). Rozchodzą się jak świeże bułeczki, a fama głosi, że duża ich ilość trafia w ręce koników i innych handlarzy, którzy odsprzedają je z solidną prowizją.
Po drugie, bilety tanie nie są. Tu nie ma się co rozpisywać, wiadomo, że jak jeden z najsłynniejszych teatrów świata, to tanio nie będzie.
Po trzecie, co jakiś czas gazety lub czasopisma i portale internetowe donoszą, że panuje tam dzika korupcja i nepotyzm, i w końcu wychodzi człowiekowi, że jak ktoś tam pracuje, to dlatego, że zna kogo trzeba i najlepiej jeszcze z nim sypia. Więc nie ma gwarancji, że będzie dane zobaczyć coś na poziomie, bo może się okazać, że to jakaś pani, która dość dobrze zna pana reżysera, i to nawet od pasa w dół. Teatr ten otacza taka ilość afer, że HBO mogłoby spokojnie zrobić o tym serial. Chociażby w 2013 roku dyrektor artystyczny Sergiej Filin został oblany kwasem na zlecenie jednego z tancerzy, bo nie obsadził jego dziewczyny w głównej roli w jakimś flagowym spektaklu. Legendy głoszą, że za poprzedniego systemu baletnice były często zapraszane na imprezy partyjne, odmówienie uczestnictwa oznaczało koniec kariery, zaś udział w imprezie wiązał się oczywiście z pójściem do łoża z jakimś starym prykiem.
Po czwarte - i to dla nas problem największy - w Bolshoi grają ciągle jakieś międzynarodowe dzieła. Na 'Carmen' mogę sobie iść w wielu miejscach na świecie, ale jeżeli mam dać za balet kilka tysięcy rubli, to chcę mieć np. Czajkowskiego, Prokofiewa lub Strawińskiego, bo w końcu Moskwa! No a tu dają 'Hamleta'.
Z odsieczą przyszedł Dom Muzyki, który zdecydował się wystawić w pakiecie dwa balety Strawińskiego - 'Żar Pticę' i 'Rytuały wiosenne'. Nie do końca wiedzieliśmy czego się spodziewać, ale postanowiliśmy zaryzykować.
Warto było.
Technicznie: Dom Muzyki mieści się dość blisko stacji Taganskaya. Nie jest to samo centrum miasta, nie są to też krzaki. Sam obiekt jest dość nowy, a wejście do niego przypomina poszukiwanie Narnii.
Standardowo jest Bolshoi, ale tu mamy do czynienia z paroma problemami.
Po pierwsze, bilety trzeba kupić z wyprzedzeniem i to solidnym (powiedzmy, że dwa-trzy miesiące). Rozchodzą się jak świeże bułeczki, a fama głosi, że duża ich ilość trafia w ręce koników i innych handlarzy, którzy odsprzedają je z solidną prowizją.
Po drugie, bilety tanie nie są. Tu nie ma się co rozpisywać, wiadomo, że jak jeden z najsłynniejszych teatrów świata, to tanio nie będzie.
Po trzecie, co jakiś czas gazety lub czasopisma i portale internetowe donoszą, że panuje tam dzika korupcja i nepotyzm, i w końcu wychodzi człowiekowi, że jak ktoś tam pracuje, to dlatego, że zna kogo trzeba i najlepiej jeszcze z nim sypia. Więc nie ma gwarancji, że będzie dane zobaczyć coś na poziomie, bo może się okazać, że to jakaś pani, która dość dobrze zna pana reżysera, i to nawet od pasa w dół. Teatr ten otacza taka ilość afer, że HBO mogłoby spokojnie zrobić o tym serial. Chociażby w 2013 roku dyrektor artystyczny Sergiej Filin został oblany kwasem na zlecenie jednego z tancerzy, bo nie obsadził jego dziewczyny w głównej roli w jakimś flagowym spektaklu. Legendy głoszą, że za poprzedniego systemu baletnice były często zapraszane na imprezy partyjne, odmówienie uczestnictwa oznaczało koniec kariery, zaś udział w imprezie wiązał się oczywiście z pójściem do łoża z jakimś starym prykiem.
Po czwarte - i to dla nas problem największy - w Bolshoi grają ciągle jakieś międzynarodowe dzieła. Na 'Carmen' mogę sobie iść w wielu miejscach na świecie, ale jeżeli mam dać za balet kilka tysięcy rubli, to chcę mieć np. Czajkowskiego, Prokofiewa lub Strawińskiego, bo w końcu Moskwa! No a tu dają 'Hamleta'.
Z odsieczą przyszedł Dom Muzyki, który zdecydował się wystawić w pakiecie dwa balety Strawińskiego - 'Żar Pticę' i 'Rytuały wiosenne'. Nie do końca wiedzieliśmy czego się spodziewać, ale postanowiliśmy zaryzykować.
Warto było.
Technicznie: Dom Muzyki mieści się dość blisko stacji Taganskaya. Nie jest to samo centrum miasta, nie są to też krzaki. Sam obiekt jest dość nowy, a wejście do niego przypomina poszukiwanie Narnii.
W pewnym momencie łaziło nas całe stado zainteresowanych i ustalało, że nie, tędy się nie da, a na górze są łańcuchy, a tam pani mówi, że tych drzwi nie otworzy, więc chyba tam. Jaja, oznakowań brak. Szczęśliwie, na tym problemy się skończyły.
Strawiński ma takie pierdolnięcie, że wysiada przy nim wiele zespołów death metalowych. Do tego raczej niekonwencjonalne układy taneczne. Dekoracje początkowo wyglądały na typowy bizantyjski przepych i wioskę (w sensie pejoratywnym, nie rustykalnym), ale szczęśliwie potem w miarę działały, chociaż nie do końca uważam, że to super szczęśliwy pomysł, że facet grający śmierć nosił cekinową czaszkę na klacie. Trochę pozmieniano względem oryginałów, ale nie ma dziwów, fajnie ogląda się kilkunastu facetów symulujących kopulację lub Żar pticę wsadzającą krocze w twarz bohaterowi (refren z utworu Gangu Albanii 'Klub go-go' można było odśpiewać wielokrotnie i tym samym oddać sytuację panującą na scenie). Balet ma tę wyższość nad musicalem, że nie mówią, więc można sobie odgadnąć co też się dzieje, chociaż ja staram się przeczytać przed występami o czym to też traktuje. Bywa, że nie do końca widzę w jakimś piruecie, na przykład, scenę rozmowy o dorastaniu dzieci. Tu jednak nie było bardzo ciężko, seks i przemoc na całego, więc przyjemnie i swojsko.
Na pewien minus: muzyka z płyty. Nie spodziewaliśmy się całej orkiestry grającej przez ponad dwie godziny, więc rozczarowania wielkiego nie było, brzmiało jak powinno.
Gdy wystawiono 'Rytuały...' po raz pierwszy w Paryżu roku 1913, to doszło do zamieszek i dewastacji teatru: oryginalna choreografia (autorstwa Wacława Niżyńskiego, którym z jakiegoś powodu Polska nie chwali się tak bardzo jak innymi światowymi artystami o polskich korzeniach) nie przypominała niczego z klasycznego repertuaru baletowego, tancerze nosili wielkie a'la słowiańskie szmaty, które właściwie uniemożliwiały piruety, wyskoki i tym podobne atrakcje. Do tego Strawiński był bardzo kontrowersyjnym kompozytorem, więc nuta nie taka jakiej widzowie oczekiwali (podczas prób muzycy wielokrotnie zwracali uwagę dyrygentowi, że chyba jest jakiś błąd w zapisie nutowym, bo nie widzą w nim ładu ani składu). Do zamieszek doszło jeszcze z paru innych powodów bardziej politycznych, niemniej balet ten przeszedł do historii jako jeden z najbardziej kontrowersyjnych. Niestety, moskiewska publika roku 2016 okazała się bardziej powściągliwa, przynieśli nawet roślinność, niczego nie zniszczono, chyba nawet nikt nie nasikał na podłogę w toalecie. Choreografia nie była oryginalna (oryginalnej już niemal nikt nie wystawia), więc to pewnie dlatego. Pozostaje jednak pewien niedosyt, taki ładny budynek, tak ładnie by się palił, tyle miejsc do zniszczenia, a tu te rodziny z dziećmi siedziały i spokojnie biły brawo. Rozczarowanie, brak szacunku dla twórców. A samo miejsce zapisało się złotymi zgłoskami, wszystko nowe, czyste, działa, no poza oznakowaniem wejść. Sala niebieska, w której odbywało się przedstawienie, była dość mała, akustyka też nie zabijała (bo jej nie było), ale wszystko w porządnym standardzie.
Strawiński ma takie pierdolnięcie, że wysiada przy nim wiele zespołów death metalowych. Do tego raczej niekonwencjonalne układy taneczne. Dekoracje początkowo wyglądały na typowy bizantyjski przepych i wioskę (w sensie pejoratywnym, nie rustykalnym), ale szczęśliwie potem w miarę działały, chociaż nie do końca uważam, że to super szczęśliwy pomysł, że facet grający śmierć nosił cekinową czaszkę na klacie. Trochę pozmieniano względem oryginałów, ale nie ma dziwów, fajnie ogląda się kilkunastu facetów symulujących kopulację lub Żar pticę wsadzającą krocze w twarz bohaterowi (refren z utworu Gangu Albanii 'Klub go-go' można było odśpiewać wielokrotnie i tym samym oddać sytuację panującą na scenie). Balet ma tę wyższość nad musicalem, że nie mówią, więc można sobie odgadnąć co też się dzieje, chociaż ja staram się przeczytać przed występami o czym to też traktuje. Bywa, że nie do końca widzę w jakimś piruecie, na przykład, scenę rozmowy o dorastaniu dzieci. Tu jednak nie było bardzo ciężko, seks i przemoc na całego, więc przyjemnie i swojsko.
Na pewien minus: muzyka z płyty. Nie spodziewaliśmy się całej orkiestry grającej przez ponad dwie godziny, więc rozczarowania wielkiego nie było, brzmiało jak powinno.
Gdy wystawiono 'Rytuały...' po raz pierwszy w Paryżu roku 1913, to doszło do zamieszek i dewastacji teatru: oryginalna choreografia (autorstwa Wacława Niżyńskiego, którym z jakiegoś powodu Polska nie chwali się tak bardzo jak innymi światowymi artystami o polskich korzeniach) nie przypominała niczego z klasycznego repertuaru baletowego, tancerze nosili wielkie a'la słowiańskie szmaty, które właściwie uniemożliwiały piruety, wyskoki i tym podobne atrakcje. Do tego Strawiński był bardzo kontrowersyjnym kompozytorem, więc nuta nie taka jakiej widzowie oczekiwali (podczas prób muzycy wielokrotnie zwracali uwagę dyrygentowi, że chyba jest jakiś błąd w zapisie nutowym, bo nie widzą w nim ładu ani składu). Do zamieszek doszło jeszcze z paru innych powodów bardziej politycznych, niemniej balet ten przeszedł do historii jako jeden z najbardziej kontrowersyjnych. Niestety, moskiewska publika roku 2016 okazała się bardziej powściągliwa, przynieśli nawet roślinność, niczego nie zniszczono, chyba nawet nikt nie nasikał na podłogę w toalecie. Choreografia nie była oryginalna (oryginalnej już niemal nikt nie wystawia), więc to pewnie dlatego. Pozostaje jednak pewien niedosyt, taki ładny budynek, tak ładnie by się palił, tyle miejsc do zniszczenia, a tu te rodziny z dziećmi siedziały i spokojnie biły brawo. Rozczarowanie, brak szacunku dla twórców. A samo miejsce zapisało się złotymi zgłoskami, wszystko nowe, czyste, działa, no poza oznakowaniem wejść. Sala niebieska, w której odbywało się przedstawienie, była dość mała, akustyka też nie zabijała (bo jej nie było), ale wszystko w porządnym standardzie.
Potem był drugi artysta, który potrafi dać po uszach niczym Slayer, czyli Prokofiew. Muzyka Siergieja do 'Aleksandra Newskiego' jest czymś co przez kilka lat miałem w playerze, więc tu oczekiwania miałem solidnie wygórowane. Tym razem wystawiano 'Kamienny kwiat', w Teatrze Stanisławskiego (ileż oni tu tego mają). Tu budynek robi wrażenie, samo centrum miasta, masywne, ogromne i wiekowe. Nie mieliśmy miejsc w pierwszych rzędach, ale szczęśliwie wiedzieliśmy, że będzie to opowieść o kamieniarzu, który chce wykonać idealną rzeźbę, uwodzi go na to Pani Kamienia, ale on się nie daje, bo ma przygruchaną inną, bardziej ludzką. Tę pod nieobecność naszego bohatera uwodzi lokalny kapitalista-arystokrata, ale gdy odrzucona Pani Kamienia to widzi, to zamienia go w (niespodzianka!) kamień (/niespodzianka!). Prokofiew nie doczekał premiery 'Kamiennego kwiatu', jest to ostatnie dzieło jego życia.
W tym wypadku muzyka była na żywo, i to nie było dwóch smutnych facetów z harmoszką, tylko pełna orkiestra. Grali fajnie, mimo miejsc kawałek od sceny wszystko słyszeliśmy. Tańce dość imponujące (ileż można kółek wyskakać na jednym rozbiegu?!), ale z mniej wyuzdanymi popisami niż u Strawińskiego. Lista nazwisk w obsadzie krótsza, ale za to więcej dłuższych solowych popisów. W starciu gigantów na większe wrażenie dźwiękowe wygrał Strawiński, na kostiumy Prokofiew, na tańce Strawiński, na budynek Prokofiew. Najbardziej wygraliśmy my, bo dwie soboty spędziliśmy całkiem przyjemnie.
Ku naszemu nierzadko zdziwieniu, wszystkie te wydarzenia były solidnie obłożone. O ile jeszcze tłumy w piątkowy wieczór nie dziwiły, o tyle sala wyprzedana niemal do ostatniego miejsca na 14 w sobotę, to już nieco inny poziom wtajemniczenia, świadczący o tym, że Rosjanie interesują się takimi imprezami. Na publice przekrój wiekowy i społeczny lepszy niż w badaniach CBOS, spotyka się emerytów, spotyka się dzieci z podstawówki. Można powiedzieć, że teatry to miejsca słabo reprezentatywne dla Moskwy - bywa tłoczno, ale wszędzie raczej miło, bez przepychania, z wszystkimi możliwymi formami grzecznościowymi.
W tym wypadku muzyka była na żywo, i to nie było dwóch smutnych facetów z harmoszką, tylko pełna orkiestra. Grali fajnie, mimo miejsc kawałek od sceny wszystko słyszeliśmy. Tańce dość imponujące (ileż można kółek wyskakać na jednym rozbiegu?!), ale z mniej wyuzdanymi popisami niż u Strawińskiego. Lista nazwisk w obsadzie krótsza, ale za to więcej dłuższych solowych popisów. W starciu gigantów na większe wrażenie dźwiękowe wygrał Strawiński, na kostiumy Prokofiew, na tańce Strawiński, na budynek Prokofiew. Najbardziej wygraliśmy my, bo dwie soboty spędziliśmy całkiem przyjemnie.
Ku naszemu nierzadko zdziwieniu, wszystkie te wydarzenia były solidnie obłożone. O ile jeszcze tłumy w piątkowy wieczór nie dziwiły, o tyle sala wyprzedana niemal do ostatniego miejsca na 14 w sobotę, to już nieco inny poziom wtajemniczenia, świadczący o tym, że Rosjanie interesują się takimi imprezami. Na publice przekrój wiekowy i społeczny lepszy niż w badaniach CBOS, spotyka się emerytów, spotyka się dzieci z podstawówki. Można powiedzieć, że teatry to miejsca słabo reprezentatywne dla Moskwy - bywa tłoczno, ale wszędzie raczej miło, bez przepychania, z wszystkimi możliwymi formami grzecznościowymi.