Moskwa nie jest Londynem, Paryżem, Nowym Jorkiem i nie jest też Berlinem. Szczęśliwie, nie jest też Pekinem ani Warszawą. Po kilku miesiącach wychodzi nam, że Rosjanie kochają musicale. Bo jak inaczej wyjaśnić to, że na ulicach wiszą billboardy informujące o tym, że będą śpiewać i tańczyć, a bywa, że nawet metro zaprasza na występy? Strony internetowe też dbają, żebyśmy byli na bieżąco. Nie ma chyba człowieka w Moskwie, który nie wiedziałby kim jest 'Graf Orłow' lub gdzie się zgłosić po 'bryzgi szczęścia'.
Jedną z rzeczy, które nas dobijały w Chinach był całkowity brak wydarzeń kulturalnych. Relokacja do Moskwy sprawiła, że problem ten przestał istnieć. Wydarzeń jest tyle, że można zwariować od ich przeglądania. W efekcie weekendy nie są czasem kiedy pije się smutne piwo z sąsiadem, a dniami kiedy jedzie się gdzieś i cieszy obcowaniem z filmem, muzyką lub aktorstwem. W wersji deluxe: kombinacją wyżej wymienionych.
Potem byliśmy na 'Pajuszczye pod dożdżem', czyli 'Singing in the Rain'.
Byłem w życiu na kilku musicalach. Nigdy jednak nie byłem na trzech na przestrzeni czterech miesięcy. Idzie przyklęknąć z wrażenia przed tym, że zainteresowanie widzów jest takie, że teatry mogą pokazywać to wszystko cyklicznie, a na publice nie wieje wiatr. Ba, wszystko wykupione dość solidnie, w niektórych przypadkach do niemal ostatniego miejsca. Nie jest to bynajmniej koniec oferty teatrów, ale chyba jeszcze nieco wody upłynie w Moskwie zanim odważę się iść na musical o niezwykłych losach 'Jane Eyre'.
W następnym odcinku: tańce, hulanki, swawole, czyli... balety.