Nazwy handlowe często lubią kłamać. Dobrze to znamy; najlepsze piwo świata, cudowne chipsy, dietetyczna cola, atrakcyjna oferta, prawo, sprawiedliwość. W ten gąszcz zamieszania wpisuje się Garbage. Mimo obietnicy zawartej w nazwie, ich muzyka to nie śmieci. Do tego oszaleli i postanowili zagrać w Moskwie. Nawet dwa koncerty! Dołożyć do tego wypada wcześniejszy w Petersburgu, późniejszy w Jekaterynburgu, jeszcze po drodze był Kijów i wychodzi, że albo uwielbiają tę część świata, albo ktoś im podaje całkiem haroszą kopiejkę za zapuszczanie się do wschodniej Europy. Na moskiewskie koncerty bilety kosztowały 2700 rubli za czwartek i 3000 za piątek. Srogo, ale na podobnym poziomie co w innych krajach, a nawet taniej od np. Australii. Do tego Yotaspace to dość mały klub, a nie stadion na kilkadziesiąt tysięcy ludności, więc dało się to łyknąć.
O tym, że Garbage to nie śmieci, wiadomo od około dwóch dekad. Co dość dziwne, nawet ich ostatnia płyta nie wpada kategorię odpadów. Po pierwszych paru przesłuchaniach średnio mnie cieszyła, ale coś tam chwyciło. Popiłowałem ją solidniej i nagle stała się jedną z najchętniej przeze mnie słuchanych płyt roku 2016. Przez lata trasy koncertowe Garbage bardzo się rozjeżdżały z moimi miejscami zamieszkania. W zeszłym roku też występowali w Moskwie, grali trasę z okazji dwudziestolecia wydania swojego debiutu. Wydawało mi się to nieco biednym pomysłem i próbą odcinania kuponów. Z drugiej strony, chciałem się na nich przejść, bo w końcu kawał legendy, ale jeszcze większym świętem niż wybranie się na koncert jest dla mnie pójście do pracy, więc wybrałem uczenie ludzi w godzinach niecywilizowanych zamiast oglądania popisów Shirley Manson. W roku 2016 przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy zespół, który ma ponad 20 lat i w którym niektórzy mogą już przejść na emeryturę może mnie przynajmniej nie zasmucić na żywo.
Dopiero po analizie setlist zdecydowałem się na inwestycję w ten wygłup. Na tej trasie zespół dość stabilnie gra swoje największe hity z delikatną wkładką z nowych kawałków. Jest trochę zmiennych, ale dobre 80% setów to żelazne pozycje, a przy tym nawet udało im się wpakować trochę mniej oczywistych kawałków. Na papierze wyglądało to mocno, pytaniem pozostawało, czy na żywca będzie wyglądało porównywalnie interesująco.
O tym, że Garbage to nie śmieci, wiadomo od około dwóch dekad. Co dość dziwne, nawet ich ostatnia płyta nie wpada kategorię odpadów. Po pierwszych paru przesłuchaniach średnio mnie cieszyła, ale coś tam chwyciło. Popiłowałem ją solidniej i nagle stała się jedną z najchętniej przeze mnie słuchanych płyt roku 2016. Przez lata trasy koncertowe Garbage bardzo się rozjeżdżały z moimi miejscami zamieszkania. W zeszłym roku też występowali w Moskwie, grali trasę z okazji dwudziestolecia wydania swojego debiutu. Wydawało mi się to nieco biednym pomysłem i próbą odcinania kuponów. Z drugiej strony, chciałem się na nich przejść, bo w końcu kawał legendy, ale jeszcze większym świętem niż wybranie się na koncert jest dla mnie pójście do pracy, więc wybrałem uczenie ludzi w godzinach niecywilizowanych zamiast oglądania popisów Shirley Manson. W roku 2016 przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy zespół, który ma ponad 20 lat i w którym niektórzy mogą już przejść na emeryturę może mnie przynajmniej nie zasmucić na żywo.
Dopiero po analizie setlist zdecydowałem się na inwestycję w ten wygłup. Na tej trasie zespół dość stabilnie gra swoje największe hity z delikatną wkładką z nowych kawałków. Jest trochę zmiennych, ale dobre 80% setów to żelazne pozycje, a przy tym nawet udało im się wpakować trochę mniej oczywistych kawałków. Na papierze wyglądało to mocno, pytaniem pozostawało, czy na żywca będzie wyglądało porównywalnie interesująco.
Robotę skończyłem o 19 i właściwie przeklinałem się za pomysł pójścia na ten koncert, bo leciałem na ryj ze zmęczenia. Miałem już bilet, więc nie było odwrotu. Do klubu dotarłem o jakiejś 19:45, stwierdziłem brak kolejki przy wejściu i poddałem się obszukaniu. Było to zaskakująco dobrze zorganizowane, trzy bramki, ochrona w garniturach, wszyscy bardzo mili, udało im się nawet pogodzić z tym, że ludzie miewają blachę w butach i że to dlatego dzwonią one na bramce.
Kilka minut po 20 wyszedł support, rosyjski zespół Slightlykilld. Widać było, że się cieszą, że mogą grać dla jakiejś publiki. Niestety, brzmiało to jakby mieli jedną piosenkę, za to postanowili zaprezentować ją nam kilka razy. Gitarzysta starał się jakby grał przynajmniej stadion na 50 tysięcy, wokalistka to tak na 20, basista i perkusista chyba mieli nieco poczucie siary i koncentrowali się na graniu. Kamerzystów latało tam więcej niż jak Led Zeppelin grało koncert w 2007. No cóż, starali się, więc killd nie, ale slightly nudnawo niestety tak. Szczęśliwie, ich występ odbywał się w minimalnym wymiarze kary, po 30 minutach podziękowali i poszli sobie. Oczekiwanie na Garbage ciekawszym uczynił Billy Bush, mąż Shirley (zapewne sam określiłby się producentem muzycznym), który obecnie ma taką brodę, że chyba tylko Kerry King gra w tej lidze. Mógłby w tym hodować jenota i jeszcze zmieściłoby się kilka piw.
O 21:00 światła zgasły, zaczęło rzęzić i pojawił się główny powód obecności w klubie tego dnia. Wyszli, stanęli i...
Na tej trasie są trzy otwarcia: Supervixen, Subhuman, Sometimes. Wszystkie na S, a z tej trójcy Supervixen jest moim ulubionym. No i Supervixen. Było trochę ściany dźwięku, trochę się to rozjeżdżało, niektóre rzeczy słychać było gorzej, ale dynamicznie spacerująca po scenie Shirley i Supervixen rekompensowały to z nawiązką. Zagrali to z takim wykopem, że aż się zdziwiłem, najbardziej chyba tym, że Steve Marker kontroluje gitarę i sample, a przy tym znajduje czas, żeby rozwinąć jakiś ruch sceniczny. Jako drugie poleciało I think I'm Paranoid i tym samym mogłem skreślić jeden z ważniejszych powodów przyjścia na koncert. Zespół solidnie gra i się giba, Shirley macha łapami, skacze, chodzi po całej scenie, od lewej do prawej i wystawia mikrofon nad publiką, żeby ludzi podjudzić do śpiewania. Może tam trochę te sample nie brzmią idealnie, ale pełna pompa.
Teoretycznie.
Praktycznie przeważająca większość zebranych stała jak zamurowana. Na Cohenie ludzie się więcej ruszali. Sobie myślę: to nie jest jakiś festiwal, to nie jest zespół grający z łapanki dla przypadkowych ludzi czekających na coś innego. Przyszliśmy tu na koncert rockowy. Grupy rockowej, która nie gra nuty w stylu Sigur Ros, tylko taką z wykopem. To jest chyba najbardziej miotający kawałek z ich wszystkich. Więc co się dzieje? Zespół się giba solidnie, Shirley się wali po łbie, chwyta za kiecę, odwala całą galerię kocich ruchów, a ludzie nieśmiało klaszczą. Dlaczego zebrani na poziomie piątego rzędu stoją jak sparaliżowani?
Połowa miała wyciągnięte telefony i nagrywała.
Druga połowa stała bezrefleksyjnie. Jak jest to zajebiste pierdolnięcie 'Maim me, tame me, you can never change' to tam nie powinien zostać kamień na kamieniu, a tymczasem nas skakało może ze dwadzieścia osób. Trochę zwiędłem. Następne poleciało Stupid Girl i tu już Shirley tak zaczęła bardzo śmiało sugerować, krzycząc Let's go boys!, machając rękami i robiąc rundkę po scenie. Takie nieśmiałe sugestie, że może ktoś łaskawie by jednak wyraził swoje zainteresowanie tym, że sobie podnosi cycki na 'Push up my bra like that' i ogólnie żyje tą piosenką, chociaż słucha jej na koncertach raczej częściej niż zebrani w klubie. A tu takiego, dalej spokój jak w operze.
Podłamało mi to skrzydła: człowiek przychodzi na taki koncert, żeby sobie poskakać, pokrzyczeć, pobawić się. Idzie w tym celu pod scenę, żeby nie przeszkadzać tym, którzy nie przepadają jak się na nich wpada. Tymczasem okazuje się, że przeważająca większość zebranych albo nie wie na co przyszła, albo przeżywa każdy wers tak duchowo, że im to odbiera władzę w rękach, nogach i mięśniach szyjnych. Jeżeli trójca Supervixen, Paranoid, Stupid Girl nie poderwała ludzi, to co mogło? Nie kolejne Automatic Systematic Habit, nie Blood For Poppies, a także nie Trick Is To Keep Breathing. Już właściwie się załamałem całkowicie, ale po tym Shirley przemówiła, że LGBT i że to dla nich piosenka. Zagrali Sex is Not the Enemy i to był pierwszy moment wieczora, że na publice pojawiły się jakieś reakcje. I tak nieadekwatne do poziomu odpału jaki ma ten utwór, ale przynajmniej w końcu nie miałem poczucia bycia na pogrzebie, i to takim kameralnym, a nie Stalina. Miło też pokrzyczeć sobie A revolution is the solution niemal w 99 rocznicę Rewolucji Październikowej.
Dopiero jako siódme poleciał pierwszy kawałek z nowej płyty, Blackout. Jak utwór ten jest bardzo dobry z płyty, to niestety, na żywo ilość warstw i podkładów zabiła się nawzajem, w efekcie wyszedł lekki chaos. Magnetized i Special przeszły sobie spokojnie i dopiero Shut Your Mouth przyniosło ożywienie sytuacji, zapewne dzięki temu, że refren trudny do skandowania nie jest. Szczęśliwie nie grali tego tak na sucho, Shirley rozgadywała się między utworami, wspominała o prostej prawdzie, że każdy ma prawo do własnego szczęścia, w co wlicza się orientacja seksualna, że media ogłupiają, promują odrealniony kult piękna i tworzą celebrytów. Że świat ma przesrane, ale pozostaje wierzyć, że kiedyś będzie lepiej. Najbardziej wzruszyła mnie, gdy podziękowała wszystkim za zainwestowanie swoich pieniędzy w bilet na koncert i opowiedziała, że wie, że drogo i że są bardzo wdzięczni, a zespół się na to ukłonił. Chyba pierwszy raz ktoś był łaskaw tak miło przemówić i zauważyć, że nie wszyscy śpią na pieniądzach i że to jednak jest jakiś wydatek. Wspomniała też o dziennikarce z Chile, która podczas wywiadu wyraziła powątpiewanie w ich możliwości i jak bardzo chciała jej kazać wypierdalać. Dziękowała wszystkim za wieloletnie wsparcie i stwierdziła, że jesteśmy dziwni, że ich kochamy. To był wstęp do 'Why do you love me?'.
Okazało się, że jak Shirley pogada i da intro, to ludziom się chce nieco bardziej, co po wcześniejszej katastrofie było dość budujące. Shirley mówiła też o specjalnej więzi jaką odczuwa z ludźmi z Rosji, bo mieszkają na tej samej długości geograficznej co ona w Szkocji kiedyś, a potem w USA. Rzeczywiście, czy w Rosji, czy w Szkocji, czy w USA ludzie mają przesrane, chociaż jednak tu mają jeszcze nieco biedniej niż bardziej na zachód. Poszło to już do końca mniej więcej tym schematem - te bardziej energetyczne kawałki trochę ludzi niosły, 'wszystkich' poderwało Cherry Lips, nawet bardziej niż wyczekiwany przeze mnie szczególnie Push It (po tym mogłem sobie skreślić z listy muzycznych marzeń jeszcze jedno).
Utwory z nowej płyty raczej się rozkładały pod wpływem zbyt dużej ilości elektroniki, ewentualnie traciły dość dużo wobec wersji płytowych. Jeżeli Garbage pogra kolejne kilka lat, to wróżę, że wiele ze Strange Little Birds się nie utrzyma na setlistach. Trochę szkoda, bo to solidna robota, tylko przy tym jak oni grają na żywo, to nie brzmią. Mimo tego, trudno było nie mieć ubawu przy takim Empty. Przed Night Drive Loneliness Shirley opowiedziała jak to byli w Nowosybirsku i dziewczyna po koncercie dała jej list, który był wspaniale napisany i opowiadał o tym, że rozstała się z chłopem i że wszystkie miejsca w mieście są dla niej traumatyczne, bo przypominają o nim. Ciekawe czy mówi tak w każdym kraju, czy też naprawdę. Only Happy When It Rains zaczęło się akustycznie, żeby potem gruchnąć już po bożemu. Trochę szkoda, że nie zmienili rains na snows z racji tego jakie zjawisko atmosferyczne ostatnie nas tu uszczęśliwia. Na bisy poszło Sometimes (patrz problem z nadmiarem elektroniki), Empty i #1 Crush. Ten #1 Crush nie do końca był najfajniejszym kawałkiem koncertu, już nie mówiąc o tym, że większość stała obojętna, to nie brzmiał jak powinien. Szkoda, że nie skończyli jakimś zamaszystym kopem w krocze słuchających, np. Queer albo Metal Heart (no oczywiście można marzyć o The Butterfly Collector czy Lick the Pavement, ale to już tylko marzenia, nic z tego nie grają na tej trasie). Fajnie też jak z bisu się wychodzi zachrypniętym i w mokrych gaciach (z wrażenia lub potu), a tu niestety nie było na to szans. Moskwa, listopad, zimno było, więc może ludzie bali się, że dostaną zapalenia płuc i woleli się oszczędzać.
Ku memu zdziwieniu ochrona regulowała ruch do szatni, ale po jakichś 10 minutach udało się odzyskać palto i plecak.
Kilka minut po 20 wyszedł support, rosyjski zespół Slightlykilld. Widać było, że się cieszą, że mogą grać dla jakiejś publiki. Niestety, brzmiało to jakby mieli jedną piosenkę, za to postanowili zaprezentować ją nam kilka razy. Gitarzysta starał się jakby grał przynajmniej stadion na 50 tysięcy, wokalistka to tak na 20, basista i perkusista chyba mieli nieco poczucie siary i koncentrowali się na graniu. Kamerzystów latało tam więcej niż jak Led Zeppelin grało koncert w 2007. No cóż, starali się, więc killd nie, ale slightly nudnawo niestety tak. Szczęśliwie, ich występ odbywał się w minimalnym wymiarze kary, po 30 minutach podziękowali i poszli sobie. Oczekiwanie na Garbage ciekawszym uczynił Billy Bush, mąż Shirley (zapewne sam określiłby się producentem muzycznym), który obecnie ma taką brodę, że chyba tylko Kerry King gra w tej lidze. Mógłby w tym hodować jenota i jeszcze zmieściłoby się kilka piw.
O 21:00 światła zgasły, zaczęło rzęzić i pojawił się główny powód obecności w klubie tego dnia. Wyszli, stanęli i...
Na tej trasie są trzy otwarcia: Supervixen, Subhuman, Sometimes. Wszystkie na S, a z tej trójcy Supervixen jest moim ulubionym. No i Supervixen. Było trochę ściany dźwięku, trochę się to rozjeżdżało, niektóre rzeczy słychać było gorzej, ale dynamicznie spacerująca po scenie Shirley i Supervixen rekompensowały to z nawiązką. Zagrali to z takim wykopem, że aż się zdziwiłem, najbardziej chyba tym, że Steve Marker kontroluje gitarę i sample, a przy tym znajduje czas, żeby rozwinąć jakiś ruch sceniczny. Jako drugie poleciało I think I'm Paranoid i tym samym mogłem skreślić jeden z ważniejszych powodów przyjścia na koncert. Zespół solidnie gra i się giba, Shirley macha łapami, skacze, chodzi po całej scenie, od lewej do prawej i wystawia mikrofon nad publiką, żeby ludzi podjudzić do śpiewania. Może tam trochę te sample nie brzmią idealnie, ale pełna pompa.
Teoretycznie.
Praktycznie przeważająca większość zebranych stała jak zamurowana. Na Cohenie ludzie się więcej ruszali. Sobie myślę: to nie jest jakiś festiwal, to nie jest zespół grający z łapanki dla przypadkowych ludzi czekających na coś innego. Przyszliśmy tu na koncert rockowy. Grupy rockowej, która nie gra nuty w stylu Sigur Ros, tylko taką z wykopem. To jest chyba najbardziej miotający kawałek z ich wszystkich. Więc co się dzieje? Zespół się giba solidnie, Shirley się wali po łbie, chwyta za kiecę, odwala całą galerię kocich ruchów, a ludzie nieśmiało klaszczą. Dlaczego zebrani na poziomie piątego rzędu stoją jak sparaliżowani?
Połowa miała wyciągnięte telefony i nagrywała.
Druga połowa stała bezrefleksyjnie. Jak jest to zajebiste pierdolnięcie 'Maim me, tame me, you can never change' to tam nie powinien zostać kamień na kamieniu, a tymczasem nas skakało może ze dwadzieścia osób. Trochę zwiędłem. Następne poleciało Stupid Girl i tu już Shirley tak zaczęła bardzo śmiało sugerować, krzycząc Let's go boys!, machając rękami i robiąc rundkę po scenie. Takie nieśmiałe sugestie, że może ktoś łaskawie by jednak wyraził swoje zainteresowanie tym, że sobie podnosi cycki na 'Push up my bra like that' i ogólnie żyje tą piosenką, chociaż słucha jej na koncertach raczej częściej niż zebrani w klubie. A tu takiego, dalej spokój jak w operze.
Podłamało mi to skrzydła: człowiek przychodzi na taki koncert, żeby sobie poskakać, pokrzyczeć, pobawić się. Idzie w tym celu pod scenę, żeby nie przeszkadzać tym, którzy nie przepadają jak się na nich wpada. Tymczasem okazuje się, że przeważająca większość zebranych albo nie wie na co przyszła, albo przeżywa każdy wers tak duchowo, że im to odbiera władzę w rękach, nogach i mięśniach szyjnych. Jeżeli trójca Supervixen, Paranoid, Stupid Girl nie poderwała ludzi, to co mogło? Nie kolejne Automatic Systematic Habit, nie Blood For Poppies, a także nie Trick Is To Keep Breathing. Już właściwie się załamałem całkowicie, ale po tym Shirley przemówiła, że LGBT i że to dla nich piosenka. Zagrali Sex is Not the Enemy i to był pierwszy moment wieczora, że na publice pojawiły się jakieś reakcje. I tak nieadekwatne do poziomu odpału jaki ma ten utwór, ale przynajmniej w końcu nie miałem poczucia bycia na pogrzebie, i to takim kameralnym, a nie Stalina. Miło też pokrzyczeć sobie A revolution is the solution niemal w 99 rocznicę Rewolucji Październikowej.
Dopiero jako siódme poleciał pierwszy kawałek z nowej płyty, Blackout. Jak utwór ten jest bardzo dobry z płyty, to niestety, na żywo ilość warstw i podkładów zabiła się nawzajem, w efekcie wyszedł lekki chaos. Magnetized i Special przeszły sobie spokojnie i dopiero Shut Your Mouth przyniosło ożywienie sytuacji, zapewne dzięki temu, że refren trudny do skandowania nie jest. Szczęśliwie nie grali tego tak na sucho, Shirley rozgadywała się między utworami, wspominała o prostej prawdzie, że każdy ma prawo do własnego szczęścia, w co wlicza się orientacja seksualna, że media ogłupiają, promują odrealniony kult piękna i tworzą celebrytów. Że świat ma przesrane, ale pozostaje wierzyć, że kiedyś będzie lepiej. Najbardziej wzruszyła mnie, gdy podziękowała wszystkim za zainwestowanie swoich pieniędzy w bilet na koncert i opowiedziała, że wie, że drogo i że są bardzo wdzięczni, a zespół się na to ukłonił. Chyba pierwszy raz ktoś był łaskaw tak miło przemówić i zauważyć, że nie wszyscy śpią na pieniądzach i że to jednak jest jakiś wydatek. Wspomniała też o dziennikarce z Chile, która podczas wywiadu wyraziła powątpiewanie w ich możliwości i jak bardzo chciała jej kazać wypierdalać. Dziękowała wszystkim za wieloletnie wsparcie i stwierdziła, że jesteśmy dziwni, że ich kochamy. To był wstęp do 'Why do you love me?'.
Okazało się, że jak Shirley pogada i da intro, to ludziom się chce nieco bardziej, co po wcześniejszej katastrofie było dość budujące. Shirley mówiła też o specjalnej więzi jaką odczuwa z ludźmi z Rosji, bo mieszkają na tej samej długości geograficznej co ona w Szkocji kiedyś, a potem w USA. Rzeczywiście, czy w Rosji, czy w Szkocji, czy w USA ludzie mają przesrane, chociaż jednak tu mają jeszcze nieco biedniej niż bardziej na zachód. Poszło to już do końca mniej więcej tym schematem - te bardziej energetyczne kawałki trochę ludzi niosły, 'wszystkich' poderwało Cherry Lips, nawet bardziej niż wyczekiwany przeze mnie szczególnie Push It (po tym mogłem sobie skreślić z listy muzycznych marzeń jeszcze jedno).
Utwory z nowej płyty raczej się rozkładały pod wpływem zbyt dużej ilości elektroniki, ewentualnie traciły dość dużo wobec wersji płytowych. Jeżeli Garbage pogra kolejne kilka lat, to wróżę, że wiele ze Strange Little Birds się nie utrzyma na setlistach. Trochę szkoda, bo to solidna robota, tylko przy tym jak oni grają na żywo, to nie brzmią. Mimo tego, trudno było nie mieć ubawu przy takim Empty. Przed Night Drive Loneliness Shirley opowiedziała jak to byli w Nowosybirsku i dziewczyna po koncercie dała jej list, który był wspaniale napisany i opowiadał o tym, że rozstała się z chłopem i że wszystkie miejsca w mieście są dla niej traumatyczne, bo przypominają o nim. Ciekawe czy mówi tak w każdym kraju, czy też naprawdę. Only Happy When It Rains zaczęło się akustycznie, żeby potem gruchnąć już po bożemu. Trochę szkoda, że nie zmienili rains na snows z racji tego jakie zjawisko atmosferyczne ostatnie nas tu uszczęśliwia. Na bisy poszło Sometimes (patrz problem z nadmiarem elektroniki), Empty i #1 Crush. Ten #1 Crush nie do końca był najfajniejszym kawałkiem koncertu, już nie mówiąc o tym, że większość stała obojętna, to nie brzmiał jak powinien. Szkoda, że nie skończyli jakimś zamaszystym kopem w krocze słuchających, np. Queer albo Metal Heart (no oczywiście można marzyć o The Butterfly Collector czy Lick the Pavement, ale to już tylko marzenia, nic z tego nie grają na tej trasie). Fajnie też jak z bisu się wychodzi zachrypniętym i w mokrych gaciach (z wrażenia lub potu), a tu niestety nie było na to szans. Moskwa, listopad, zimno było, więc może ludzie bali się, że dostaną zapalenia płuc i woleli się oszczędzać.
Ku memu zdziwieniu ochrona regulowała ruch do szatni, ale po jakichś 10 minutach udało się odzyskać palto i plecak.
Idąc na koncert najbardziej bałem się, że okaże się, że zespół jest w żałosnej formie, że będzie widać po nich, że robią to tylko dla kopiejki, że nie będzie w tym żadnej pasji. W końcu ile można grać swoje największe hity z ekstazą?
Wychodzi, że ponad dwadzieścia lat.
Shirley niedawno obchodziła pięćdziesiąte urodziny, pozostali członkowie zespołu są jeszcze starsi. Szczęśliwie, wszystkim się chciało, wszyscy grali jakby ich życie zależało od tego, gibali się na scenie, łazili, nawiązywali kontakt z zebranymi. Shirley to osobna kategoria, koncertowa rewelacja, patrzcie na te kocie ruchy, trzymająca kontakt z publiką, gadająca na temat, z milionem pomysłów na ruch sceniczny, fruwająca z prawej do lewej, podjudzająca ludzi, żeby się obudzili. Zobaczenie jej w końcu na żywo było przyjemnością, która chyba nawet przerosła moje oczekiwania. Czasem śpiewa sobie trochę inaczej niż na płytach, zapewne dlatego, że mogłoby inaczej jej nie pójść. Gdyby ktoś nie wiedział, to mógłby pomyśleć, że ona nie ma jeszcze trzydziestu lat.
Wychodzi, że ponad dwadzieścia lat.
Shirley niedawno obchodziła pięćdziesiąte urodziny, pozostali członkowie zespołu są jeszcze starsi. Szczęśliwie, wszystkim się chciało, wszyscy grali jakby ich życie zależało od tego, gibali się na scenie, łazili, nawiązywali kontakt z zebranymi. Shirley to osobna kategoria, koncertowa rewelacja, patrzcie na te kocie ruchy, trzymająca kontakt z publiką, gadająca na temat, z milionem pomysłów na ruch sceniczny, fruwająca z prawej do lewej, podjudzająca ludzi, żeby się obudzili. Zobaczenie jej w końcu na żywo było przyjemnością, która chyba nawet przerosła moje oczekiwania. Czasem śpiewa sobie trochę inaczej niż na płytach, zapewne dlatego, że mogłoby inaczej jej nie pójść. Gdyby ktoś nie wiedział, to mógłby pomyśleć, że ona nie ma jeszcze trzydziestu lat.
Napiszę dopiero po raz jakiś dwudziesty: publika. Może ja się starzeję szybciej niż metryka mówi, ale stojąc w jakimś piątym rzędzie nierzadko miałem przed sobą ze trzy telefony. Rekordami nonsensu było wrzucanie filmów na bieżąco na VKontakte lub Fejsa. W pewnym momencie, gdy Shirley mówiła, dziewczynka koło mnie sprawdzała czy jej się dobrze nagrało. Potem sprawdzała komentarze znajomych. Chuja mnie to interesowało, ale przecież jak ktoś obok świeci telefonem, to nieco tym dekoncentruje. Niby dzięki temu można cały ten koncert oglądnąć na Youtube, ale akurat nagrywający stał sobie z boku. Mamy rok 2016, wszystko jest w necie, znajdzie się pewnie i sodomitę z jenotem jak się dobrze poszuka. Tym bardziej znajdzie się Garbage grające koncert. Nie wiem na co mi czterdzieści ujęć jednego kawałka, zwłaszcza, że większość z nich jest do dupy i wiele nie słychać.
Rozumiem nagrywać profesjonalnie, rozumiem nagrać sobie jakiś ulubiony kawałek, ale tego wieczora więcej osób było zainteresowanych zachowaniem koncertu w pamięciach telefonu i na portalach społecznościowych dla potomnych niż rzeczywiście ubawieniem się na nim. Jeszcze jakiś kutas przyniósł selfie pałoczkę jak tu się mawia na selfie sticka. Może to też kwestia, że wcale niemało osób mogło jeszcze być w jajach u taty, gdy Garbage zaczynało nagrywać. Dla nich zapewne Supervixen nie było podkładem do chlania z dziewczynkami w młodości, a przy I Think I'm Paranoid nie piłowali ryja na karaoke w patologicznych knajpach rockowych. Z drugiej strony, to jest to nadal to samo Supervixen i dalej ma takiego kopa jak dwadzieścia lat temu.
Z cyklu trochu śmiszne, trochu straszne: perkusistą Garbage jest Butch Vig, facet znany z tego, że wyprodukował Nevermind Nirvany. Butch urodził się w roku 1955 i nie gra na tej trasie, bo ma kłopoty zdrowotne. Za niego gra Matt Walker, który nie wyprodukował Nevermind Nirvany. Ktoś jednak nie ustalił tego drobiazgu i próbował podać zespołowi egzemplarz winyla Nevermind, żeby dostać na nim autograf. Nie pauczyłos, jak mawiają Rosjanie, ale przynajmniej nie skomentowali tego ze sceny.
Mimo tego, co wmawiają nam od lat, sprzedaż płyt nie jest takim wielkim finansowym dzwonem dla zespołów. Znacznie więcej zarabiają na okołokoncertowym handlu perkalem i paciorkami, bo omijają w ten sposób pośredników. Wiele lat temu podpisałem wewnętrzną umowę, że kupuję te rzeczy, nierzadko przepłacając dość srogo, bo przynajmniej zespół zobaczy ten hajs, a nie jakieś korpo bydlę, co wysyła te płyty do Walmartów swiata. Zdziwiłem się widząc koszulki za jedyne 1500 rubli. Nie, że w Aszanie jest taniej ze cztery razy, ale jak na koncert, to nie było wiele. W imię wewnętrznego paktu o wspieraniu sztuki, to mimo, że nie były powalające, wziąłem, niech mają, Strange Little Birds nie sprzedało się za szałowo. Aż zdziwiłem się, że sama płyta była za jedyne 500 rubli. Później stwierdziłem, że metka głosi, że uszyto to w Rosji. Mam nadzieję, że jednak zespół zobaczył trochę z tej kopiejki, a nie, że na koncercie ktoś sprzedawał rzeczy nieco mniej oryginalne. Jeżeli sprzedawali pirata płyty na koncercie, to o kurwa, Rosja to wyjątkowy stan, ale nie umysłu, a patologii praw autorskich.
Pocieszającym i pociesznym akcentem wieczoru był totalnie pijany chłop, który śpiewał z kolegą Empty przy metrze. Pobliski sklep spożywczy (ceny wszystkiego w Yotaspace są raczej srogie - piwo 330 rubli, hamburger 300, woda 150) stał się obiektem inwazji wracających z koncertu. I co też ludzie rzucili się kupować? Oczywiście napoje, ale na drugim miejscu były lody. Nie pojmę nigdy tej rosyjskiej pasji do jedzenia lodów w środku zimy. Rock, sex, wóda, prochy i lody waniliowe. Jedyne co ich usprawiedliwia, to że było po 23 i alkoholu nie dało się już kupić.