1 lutego wróciłem z pracy i coś tam sobie czytałem. Nagle oczom mym ukazało się, że w czerwcu będzie festiwal i że PJ Harvey wystąpi w Moskwie. Kilka minut później mieliśmy bilety. Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu, kosztowały 1000 rubli, wtedy to było jakieś 50 PLN! Za trzy zespoły, a przede wszystkim, za PJ Harvey. Gdy ją oglądałem w Warszawie w 2008 roku, zapłaciłem 210 PLN. Nie miałem za rewelacyjnego miejsca, nie sracz, ale ogólnie takie średnie. Podejrzewałem wała. No bo jak traktować poważnie festiwal, który ma promować picie herbaty Ahmad i brytyjską muzykę? Pocieszało, że wcześniej mieli kilka edycji, 1000 rubli nie fortuna, a PJ Harvey łapie się w dziesiątce moich ulubionych artystów i w pierwszej trójce śpiewaczek. Kupiliśmy, wydrukowali bilety i rozpoczęli oczekiwanie na nową płytę.
Singiel ją zapowiadający, 'The Wheel', zerwał mi kask. Poprawiło video, w którym możemy cieszyć się obrazkami z Kosowa. Zakatowałem tym utworem nawet odwiedzającą mnie w lutym matkę. Po tym jak go pierwszy raz usłyszałem, to przez trzy dni leciał na pętli. Do tego oczywiście spędzałem z nim dojazdówki do pracy. Wiedziałem, że cała płyta raczej aż tak mi nie wejdzie, ale cieszyłem się, że jest na niej taki gigant pierdolnięcia.
W kwietniu wyszła płyta. Po kilku dniach miałem werdykt: połowa jest świetna, druga akceptowalna. Chyba tylko Dollar, Dollar mi całkowicie nie weszło, ale Medicinals, Near the Memorials to Vietnam and Lincoln, The Community of Hope wynagradzały to z nawiązką. Do tego okazało się, że The Wheel w wersji płytowej jest dłuższy niż singlowej i wejściówka zabija jeszcze bardziej. PJ Harvey ugruntowała tą płytę swoją markę - osoby, która nie nagrywa bardzo gęsto, ale za to każda płyta jest świetnie przemyślana, odmienna od poprzednich, a do tego jeszcze oferuje dość ciekawe aranżacje - White Chalk jest całkiem inną bajką od Let England Shake, a The Hope Six Demolition Project znowu czymś odmiennym, żeby tylko powiedzieć o trzech ostatnich (a po drodze była jeszcze ta z Parishem w 2009). Na Hope mamy cudowne saksofony, które to są odpowiedzialne za większość odlotu w The Wheel. Polly raczej nie będzie grana w popularnych stacjach radiowych, ale to co robi jest dla zainteresowanych naprawdę świetne. Cały koncept płyty - opisującej losy dzieci uwikłanych w konflikty w Kosowie, Afganistanie, ale też w stolicy USA - jest dość karkołomnym skokiem na głęboką wodę. Jednak z tej akrobacji Polinie udało się zrobić coś innego i ciekawego. Do tego jeszcze jakiś milion problemów społecznych - pomysł był niebezpieczny, bo groził popadnięciem w banał. Szczęśliwie, wyszło ciekawie i na pewno nie banalnie.
No i koncertu nie odwoływali. Było to naprawdę niepokojące.
No i koncertu nie odwoływali. Było to naprawdę niepokojące.
Przez całą sobotę zanosiło się na burzę. Mieliśmy nadzieję, że lunie i przejdzie zanim wyjdziemy na koncert. Niestety, nie chciało padać, więc w końcu o 18 poszliśmy. Oczywiście ledwo wyszliśmy, zaczęło lać. To jednak było nic w porównaniu z tym co nas zastało po dotarciu do docelowej stacji metra. Ulicami płynęły potoki, a z nieba lało strugami. Część ludzi jeszcze próbowała uciekać, ale znacznie więcej poddawało się. Niektórzy zdejmowali buty i koszulki, bo i tak byli cali mokrzy. Mieliśmy parasol, ale nie pomagał on na deszcz horyzontalny. Przestaliśmy trochę w przejściu podziemnym, a gdy wydawało się, że się przejaśnia, przeszliśmy do Muzeonu - jednego z najciekawszych miejsc w Moskwie, parku przedatowanych pomników. Zastanawiało nas gdzie oni tam zrobią koncert, szczęśliwie rozstawiono to wszystko rozsądnie. Było trochę po 19. PJ miała wejść o 21:40. Ponieważ współcześnie wszystko musi być festiwalem, to na tym grało wcześniej Django Django i The Maccabees. Oba te zespoły wzbudzają we mnie dokładnie zerowe emocje. Deszcz nie wiedział czego chce, raz padał, żeby potem przestać, ale już w kilka minut później powrócić z jeszcze większą siłą. Zamiast Django Django wybraliśmy piwo pod mostem i nie byliśmy w tym odosobnieni. Weszliśmy koło 20, zostali obszukani dla naszego bezpieczeństwa (szczęśliwie, mieli zepsute bramki do metalu - wiem, bo moje buty dzwonią na każdej, a nie zadzwoniły na tej) i mogliśmy cieszyć się deszczem nieco bliżej sceny. Miło zaskoczyło nas to, że sponsor festiwalu rozdawał herbatę za darmo. Przy okazji reklamował, że od września będą mieli nowe pudełka.
Ekscytujące.
Pod każdą osłoną od deszczu stały stada ludzi. Brakowało miejsc, w których można byłoby nie moknąć. Lało ciągiem. Wygłosiłem około dwóch milionów komentarzy pod adresem organizatorów i tego, że skoro wczoraj lało w PL, to ogólnie można zakładać, że dzisiaj będzie lało w Moskwie, bo takie są prawa natury, że pogodę często przynosi tu z zachodu. Postawienie namiotu nie jest takie trudne, wiedzą o tym organizatorzy świętej pamięci Selectora w KRK, którzy też musieli bić się z przyrodą. No ale Rosja, to przecież dziadek obronił Moskwę i Stalingrad w solidnie ujemnej, to i ty możesz sobie postać w deszczu na koncercie. A że widać mało co, bo ludzie mają parasole? A czy dziadek miał parasol na Łuku Kurskim? To co narzekasz? Naprawdę, pogoda to chyba ostatnia rzecz jaka może pokonać Rosjan.
Ekscytujące.
Pod każdą osłoną od deszczu stały stada ludzi. Brakowało miejsc, w których można byłoby nie moknąć. Lało ciągiem. Wygłosiłem około dwóch milionów komentarzy pod adresem organizatorów i tego, że skoro wczoraj lało w PL, to ogólnie można zakładać, że dzisiaj będzie lało w Moskwie, bo takie są prawa natury, że pogodę często przynosi tu z zachodu. Postawienie namiotu nie jest takie trudne, wiedzą o tym organizatorzy świętej pamięci Selectora w KRK, którzy też musieli bić się z przyrodą. No ale Rosja, to przecież dziadek obronił Moskwę i Stalingrad w solidnie ujemnej, to i ty możesz sobie postać w deszczu na koncercie. A że widać mało co, bo ludzie mają parasole? A czy dziadek miał parasol na Łuku Kurskim? To co narzekasz? Naprawdę, pogoda to chyba ostatnia rzecz jaka może pokonać Rosjan.
Zespół Maccabees pozwolił nam zredefiniować nudę. Odnosiło się wrażenie, że grają jeden, raczej średni kawałek, w kółko. Taki kawałek, że Myslovitz by to skomponował na kacu. Niby plusem festiwali jest to, że możesz sobie posłuchać zespołów, których normalnie byś nie odkrył, ale niech mnie jenot kopnie, a nawet skopie, byle bym tylko nie musiał tego więcej słyszeć.
The Maccabees zeszli o 21, PJ miała wejść o 21:40. Byliśmy pod wrażeniem, wszystko szło według rozpiski. Przemieściliśmy się pod scenę, bo wiele osób odeszło, co pozwalało odgadnąć, że ta grupa dusząca kota ma jakichś fanów. Przez kolejne 30 minut staliśmy w deszczu, przeklinali pogodę i oglądali kawałki z zeszłorocznego festiwalu. Wtedy nie padało, więc może dlatego ludzie wyglądali na nieco bardziej ubawionych niż my. Najbardziej ekscytującym momentem było wciągnięcie loga płyty w odwróconej wersji kolorystycznej. Poza tym techniczni nastroili instrumenty, sprawdzili dźwięk, zabili wszystkich jakimś przesterem, zeszli. Dziesięć minut.
The Maccabees zeszli o 21, PJ miała wejść o 21:40. Byliśmy pod wrażeniem, wszystko szło według rozpiski. Przemieściliśmy się pod scenę, bo wiele osób odeszło, co pozwalało odgadnąć, że ta grupa dusząca kota ma jakichś fanów. Przez kolejne 30 minut staliśmy w deszczu, przeklinali pogodę i oglądali kawałki z zeszłorocznego festiwalu. Wtedy nie padało, więc może dlatego ludzie wyglądali na nieco bardziej ubawionych niż my. Najbardziej ekscytującym momentem było wciągnięcie loga płyty w odwróconej wersji kolorystycznej. Poza tym techniczni nastroili instrumenty, sprawdzili dźwięk, zabili wszystkich jakimś przesterem, zeszli. Dziesięć minut.
O 21:38 ekrany wskazały odliczanie. Za dwie minuty PJ Harvey. Rozpoczęło się skandowanie pięknego hasła "Na choj zont?", czyli "Po chuj parasole?", mające na celu skłonienie zebranych do złożenia tych rachitycznych ochron przed lejącym deszczem. Potem nawet powstała wersja angielska - Fuck umbrellas, fuck the umbrellas! Niestety, niektórzy pozostawali nieprzejednani i stali z parasolami. Pod koniec odliczania w mym zasięgu wzroku było czysto, jedni złożyli po dobroci, innym zaoferowano pomoc, np. łamiąc parasole.
Dyesyat!
Devyat!
Wosiem!
Siem!
Szest!
Pyat!
Czietyry!
Tri!
Dwa!
Odin!
I nic.
Nie wydarzyło się nic. Dopiero kilka minut później wyszła cała ekipa. 'Na wejściu mają barabany!' - mówił stojący koło mnie człowiek. Rzeczywiście, wnieśli bębny, banda dość okazała, Polina i osiem osób, w tym John Parish i Mick Harvey. Na całej trasie grają to samo, więc rozpoczęło się od Chain of Keys. PJ to nie Slayer, więc ogólnie wszyscy stali i z przyjemnością wysłuchali. Pierwsze wrażenie: ależ ona ma zajebisty głos, brzmi lepiej niż z płyty. Druga rzecz: ależ muzycznie to ma pierdolnięcie, ależ siła w tym jest! Te barabany... Wiedziałem, że na pierwszy z mych ulubionych kawałków muszę poczekać jeszcze trochę, więc łyknąłem bez bólu, a nawet z przyjemnością The Ministry of Defence i obserwowałem jak sobie radzi pan z mojej prawej z back vocalami. Radził sobie. PJ miała na sobie miniówę i bluzkę z baaaaaaaaardzo długimi rękawami, które to pozwalały jej na robienie teatru w późniejszych częściach koncertu. No i weszło z trochę zmienionym początkiem The Community of Hope. Polina kombinowała, żeby refreny zostawić publice, trochę ludziom zajęło załapanie, ale już na końcówce wrzask szedł całkiem ładny. Jestem pewien, że pośród zebranych był jeszcze przynajmniej jeden nauczyciel, poza mną jeszcze jedna osoba krzyczała And the school just looks like shit-hole, does that look like a nice place? Mam parę placówek z naszej sieciówki, które bym wrzucił w tę kategorię. Na 'they gonna put a Walmart here' PJ wskazywała na okolice. Sobie pomyślałem: co ty wiesz o życiu, jaki Walmart, tu nam zbudują Diksi, Azbukę Wkusa lub Aszana, a to całkiem zmienia obraz rzeczy!
Dyesyat!
Devyat!
Wosiem!
Siem!
Szest!
Pyat!
Czietyry!
Tri!
Dwa!
Odin!
I nic.
Nie wydarzyło się nic. Dopiero kilka minut później wyszła cała ekipa. 'Na wejściu mają barabany!' - mówił stojący koło mnie człowiek. Rzeczywiście, wnieśli bębny, banda dość okazała, Polina i osiem osób, w tym John Parish i Mick Harvey. Na całej trasie grają to samo, więc rozpoczęło się od Chain of Keys. PJ to nie Slayer, więc ogólnie wszyscy stali i z przyjemnością wysłuchali. Pierwsze wrażenie: ależ ona ma zajebisty głos, brzmi lepiej niż z płyty. Druga rzecz: ależ muzycznie to ma pierdolnięcie, ależ siła w tym jest! Te barabany... Wiedziałem, że na pierwszy z mych ulubionych kawałków muszę poczekać jeszcze trochę, więc łyknąłem bez bólu, a nawet z przyjemnością The Ministry of Defence i obserwowałem jak sobie radzi pan z mojej prawej z back vocalami. Radził sobie. PJ miała na sobie miniówę i bluzkę z baaaaaaaaardzo długimi rękawami, które to pozwalały jej na robienie teatru w późniejszych częściach koncertu. No i weszło z trochę zmienionym początkiem The Community of Hope. Polina kombinowała, żeby refreny zostawić publice, trochę ludziom zajęło załapanie, ale już na końcówce wrzask szedł całkiem ładny. Jestem pewien, że pośród zebranych był jeszcze przynajmniej jeden nauczyciel, poza mną jeszcze jedna osoba krzyczała And the school just looks like shit-hole, does that look like a nice place? Mam parę placówek z naszej sieciówki, które bym wrzucił w tę kategorię. Na 'they gonna put a Walmart here' PJ wskazywała na okolice. Sobie pomyślałem: co ty wiesz o życiu, jaki Walmart, tu nam zbudują Diksi, Azbukę Wkusa lub Aszana, a to całkiem zmienia obraz rzeczy!
Potem miałem trochę czekania na kolejny odlot. Szczęśliwie, deszcz się zlitował, co nie miało znaczenia, bo i tak wszyscy byliśmy mokrzy, ale przynajmniej nie stawaliśmy się bardziej mokrzy (dyskusyjne czy się dało). Jeden kawałek wchodził w drugi, a że grała dość krótkie, to
The Orange Monkey
A Line in the Sand
Let England Shake
The Words That Maketh Murder
The Glorious Land
zleciały w kilkanaście minut. To jest tak, że one są fajne. Tyle, że Polina ma w repertuarze lepsze. Cała trójka reprezentująca Let England Shake mogła być zamieniona na coś starszego i nie sądzę, żeby zebrani się zmartwili. O ile instrumentalni pokazywali nam jak wszystko naklaskiwać, o tyle ładne płytowo Let England Shake nie urywa pyty na żywo. Ale i tak z tej trójcy najsłabszy jest The Glorious Land. Przez najsłabszy nie mówię, że zły, ale jednak, nie powalający. Wiedziałem jednak, że im dalej w las, tym bardziej się ubawię. Tak się stało na Medicinals, gdzie Polly refreny znowu zostawiła publice, więc wspólnie ze stojącymi obok nas krzyczeliśmy we are always here!. A sama publika była dość zaskakująca - facet o wyglądzie skinheada znał wszystkie teksty lepiej niż ja, trochę przed nim stała dziewczynka, która miała może 1,6m, ale miała też taką pasję do skakania, że podrywała mnie, a ja tego niby skina. Zresztą ten festiwal sprawił, że jakoś lepiej myślę o ludności Moskwy, namierzyłem nawet kogoś w koszulce Gay OK - mam nadzieję, że ją sobie zdjął po koncercie, bo inaczej mogli go zabić zanim w ogóle doszedł do metra. Cała publika była świetna. Nawet gdy stojący koło mnie chłop odpalił papierosa czym mnie nieco podkurwił, to i tak nie mogłem się denerwować długo, bo poczęstował wszystkich zebranych i w sumie chyba z sześć osób wypaliło z nim tego peta. Wydarzenia w stylu koncertów (może niekoniecznie Konkwisty 88) wydobywają z ludzi co najlepsze. Wracając do Poliny: szczerze mówiąc, nie wiem po co Polly gra na tej trasie When Under Ether. No wychodzi w porządku, ale bez szału. Mam w pamięci jak to brzmiało w Kongresowej w 2008, gdy miała ze sobą odpowiedni sprzęt - wtedy to miało sens, ale z kapelą to nieco chybiony pomysł. To i tak fajnie, bo potem było Dollar, Dollar, chyba najnudniejszy kawałek z całej promowanej płyty. Myślałem, że Polina ma jakiś patent na granie tego na żywo, ale nie. Nie chcę pisać, że dramat i katastrofa, śpiewa to czysto, ale sam utwór grzęźnie w sobie, jest nudny i banalny.
The Orange Monkey
A Line in the Sand
Let England Shake
The Words That Maketh Murder
The Glorious Land
zleciały w kilkanaście minut. To jest tak, że one są fajne. Tyle, że Polina ma w repertuarze lepsze. Cała trójka reprezentująca Let England Shake mogła być zamieniona na coś starszego i nie sądzę, żeby zebrani się zmartwili. O ile instrumentalni pokazywali nam jak wszystko naklaskiwać, o tyle ładne płytowo Let England Shake nie urywa pyty na żywo. Ale i tak z tej trójcy najsłabszy jest The Glorious Land. Przez najsłabszy nie mówię, że zły, ale jednak, nie powalający. Wiedziałem jednak, że im dalej w las, tym bardziej się ubawię. Tak się stało na Medicinals, gdzie Polly refreny znowu zostawiła publice, więc wspólnie ze stojącymi obok nas krzyczeliśmy we are always here!. A sama publika była dość zaskakująca - facet o wyglądzie skinheada znał wszystkie teksty lepiej niż ja, trochę przed nim stała dziewczynka, która miała może 1,6m, ale miała też taką pasję do skakania, że podrywała mnie, a ja tego niby skina. Zresztą ten festiwal sprawił, że jakoś lepiej myślę o ludności Moskwy, namierzyłem nawet kogoś w koszulce Gay OK - mam nadzieję, że ją sobie zdjął po koncercie, bo inaczej mogli go zabić zanim w ogóle doszedł do metra. Cała publika była świetna. Nawet gdy stojący koło mnie chłop odpalił papierosa czym mnie nieco podkurwił, to i tak nie mogłem się denerwować długo, bo poczęstował wszystkich zebranych i w sumie chyba z sześć osób wypaliło z nim tego peta. Wydarzenia w stylu koncertów (może niekoniecznie Konkwisty 88) wydobywają z ludzi co najlepsze. Wracając do Poliny: szczerze mówiąc, nie wiem po co Polly gra na tej trasie When Under Ether. No wychodzi w porządku, ale bez szału. Mam w pamięci jak to brzmiało w Kongresowej w 2008, gdy miała ze sobą odpowiedni sprzęt - wtedy to miało sens, ale z kapelą to nieco chybiony pomysł. To i tak fajnie, bo potem było Dollar, Dollar, chyba najnudniejszy kawałek z całej promowanej płyty. Myślałem, że Polina ma jakiś patent na granie tego na żywo, ale nie. Nie chcę pisać, że dramat i katastrofa, śpiewa to czysto, ale sam utwór grzęźnie w sobie, jest nudny i banalny.
Szczęśliwie, po nim zaczęła się dzida. Pełna dzida!
Najpierw poszedł mój faworyt z The Hope Six Demolition Project, czyli The Wheel. Wejściówka saksofonowa była nieco ścianą dźwięku, ale po minucie szło więcej niż dobrze. Winien jestem przeprosiny stojącym wokół mnie, że musieli wysłuchać mojego zaśpiewu tego dzieła, no ale to jeden z momentów, kiedy cieszyłem się jak klaun. I heard it was 28 thousand Polina zostawiła publice, razem z łysym chłopem wydarliśmy całą resztę refrenu. Wychodziło super, Polina śpiewała swoje i pokazywała nam, że I heard it was 28,000, no a my zebrani oczywiście że to krzyczeliśmy za nią. To był dopiero początek szczęścia, The Ministry of Social Affairs nie wzbudziło dzikiej furory, chwila na złapanie oddechu, ale po tym nastąpił opus magnum.
Herbata, kultura, multikulturowość, problemy społeczne. JEBAĆ TO!
50ft Queenie.
Jeżeli by mnie postawili pod murem i kazali napisać listę dziesięciu ulubionych kawałków, to są duże szanse, że 50ft Queenie byłaby na niej. Pełna pompa, w minutę zdarłem sobie głos i wyskakałem pod sufit (co nie jest łatwe przy koncercie na otwartym powietrzu).
Tell you my name
F u and c k
50ft queenie
Force ten hurricane
Po tym to mogłem sobie iść do domu w pełni szczęścia. Na jeszcze większe szczęście, Polina się nie pakowała, tylko otworzyła talię swoich najlepszych kart. Nawet nie zdążyłem skończyć dyszeć, a grało już Down by the Water. Publika ślicznie okazała znajomość klipu, wszyscy robili rękami, to co Polly nagrała jakieś 20 lat temu. Wrzask z tłumu - świetny. O ile na nowych kawałkach ludzie trochę durnieli, o tyle losy córy pod mostem spotkały się z zajebistym odzewem.
A Down by the Water przeszło w To bring you my love. No to jest arcydzieło. Trochę mi wstyd, bo nienawidzę oglądania koncertów przez telefon, ale pozwoliłem sobie nagrać, co wymagało stania przez pięć minut jak kretyn.
Najpierw poszedł mój faworyt z The Hope Six Demolition Project, czyli The Wheel. Wejściówka saksofonowa była nieco ścianą dźwięku, ale po minucie szło więcej niż dobrze. Winien jestem przeprosiny stojącym wokół mnie, że musieli wysłuchać mojego zaśpiewu tego dzieła, no ale to jeden z momentów, kiedy cieszyłem się jak klaun. I heard it was 28 thousand Polina zostawiła publice, razem z łysym chłopem wydarliśmy całą resztę refrenu. Wychodziło super, Polina śpiewała swoje i pokazywała nam, że I heard it was 28,000, no a my zebrani oczywiście że to krzyczeliśmy za nią. To był dopiero początek szczęścia, The Ministry of Social Affairs nie wzbudziło dzikiej furory, chwila na złapanie oddechu, ale po tym nastąpił opus magnum.
Herbata, kultura, multikulturowość, problemy społeczne. JEBAĆ TO!
50ft Queenie.
Jeżeli by mnie postawili pod murem i kazali napisać listę dziesięciu ulubionych kawałków, to są duże szanse, że 50ft Queenie byłaby na niej. Pełna pompa, w minutę zdarłem sobie głos i wyskakałem pod sufit (co nie jest łatwe przy koncercie na otwartym powietrzu).
Tell you my name
F u and c k
50ft queenie
Force ten hurricane
Po tym to mogłem sobie iść do domu w pełni szczęścia. Na jeszcze większe szczęście, Polina się nie pakowała, tylko otworzyła talię swoich najlepszych kart. Nawet nie zdążyłem skończyć dyszeć, a grało już Down by the Water. Publika ślicznie okazała znajomość klipu, wszyscy robili rękami, to co Polly nagrała jakieś 20 lat temu. Wrzask z tłumu - świetny. O ile na nowych kawałkach ludzie trochę durnieli, o tyle losy córy pod mostem spotkały się z zajebistym odzewem.
A Down by the Water przeszło w To bring you my love. No to jest arcydzieło. Trochę mi wstyd, bo nienawidzę oglądania koncertów przez telefon, ale pozwoliłem sobie nagrać, co wymagało stania przez pięć minut jak kretyn.
W bonusie mamy 'Ja tjebja ljublju!'.
Potem zagrała River Anacostia, kawałek, który z płyty mnie nie zabija, ale na żywo, w dużej mierze dzięki publice, wyszedł dość fajnie. Skończyła, zeszli. Ludzie zaczęli się wycofywać. Idźcie se pachoły, oni zaraz wrócą na dogrywkę. Czekaliśmy na bis.
Czekaliśmy.
Czekaliśmy.
Czekaliśmy.
A potem poszliśmy do metra.
Nie zagrała niczego na dogrywkę.
Null.
Zero.
Całość trwała niecałe 80 minut. Bywałem na dłuższych koncertach.
Nie lubię pierdolenia, że coś tam było magiczne, nieziemskie itp., no ale było dobrze.
Naprawdę.
Czego się mogę czepić:
- szkoda, że set to nowa płyta, trochę poprzedniej i trzy stare kawałki. To jaki odjeb był na 50ft Queenie, jakie wycie na To Bring you my Love, jakie tańce na Down by the Water jasno pokazało, czego byśmy wszyscy chcieli. W zamian mogliśmy się zadumać nad losem afgańskich i kosowskich dzieci. Cenne, ale cokolwiek z Rid of Me przebiłoby to doświadczenie.
- deszcz.
deszcz.
deszcz.
Nasze wspomnienia z tego eventu związane na zawsze będą z deszczem. Szkoda, że organizator nie wpadł na plan B i nie postawił jakiejś pałatki, żeby nam oszczędzić bycia mokrym przez cały wieczór.
- naprawdę nie dało się rzucić chociaż jednego kawałka na bis? Na całej trasie gra dogrywkę, ale na Moskwę jej się nie udało? Mogę to usprawiedliwić tym, że wybiła 23, czyli cisza nocna, więc nie mogli dalej grać. Nie sądzę jednak, że okoliczni mieszkańcy zadzwoniliby po OMON gdyby zagrała kilka minut dłużej. Do nędzy ciężkiej, dokładnie to samo miało miejsce w Wawie w 2008 - koncert krótszy niż gdzie indziej, bo przecież Europa Wschodnia, to cieszcie się pachoły, że w ogóle macie koncert, a starać to ja się mogę we Wiedniu lub Paryżu. Nagrywamy więc płyty o tym, że Afganistan i Kosowo, ale bardziej nam się chce we Francji niż w Polsce lub Rosji.
- kontakt z publiką - zerowy. Jedno spasiba i przedstawienie zespołu, amen. W 2008 gadała jak nagrana, wdawała się nawet w rozmowy z fanami. A w 2016 cisza. Szkoda. Ten koncert mógł być równie dobrze grany w Helsinkach, Hanoi lub Hawanie. Będąc w jednym z najbardziej rozpoznawalnych miast świata, wypadałoby zrobić z tego użytek, choćby rozciągnąć te afgańsko-kosowskie dzieci na biesłańskie, czeczeńskie i inne sieroty Federacji Rosyjskiej - no bo jak robimy z siebie ambasadora moralności i wrażliwą jednostkę, to idźmy na całego, zwłaszcza w rejony, w które nie dociera telewizja. Nie pauczyłos, jak mawiają Rosjanie.
Parafrazując klasyka, rozchodzi się o to, żeby te minusy nie przysłoniły plusów. Te są następujące: Polina na żywo brzmi rewelacyjnie. Głos ma przepiękny. Bębny, saksofony zabijają. Kilka momentów z koncertu totalnie urywało jaja przy samej nasadzie. O ile pogoda zaskoczyła organizatorów, o tyle był to chyba najlepiej zorganizowany festiwal na jakim w życiu byłem - wszystko jak w zegarku, żadnych kolejek do kibli, jedzenie i picie w rozsądnych cenach, darmowa herbata, żadnej upierdliwej ochrony - przez cały koncert stali z boku i nie czepiali się ludzi. 10/10 za to i kolejny kamyczek do moich opowieści o tym, że o ile w Rosji wiele rzeczy nie działa, o tyle jak organizują imprezę, to wszystko gra i buczy.
Wychodząc z ogrodów Muzeonu wpadliśmy na stoisko z koszulkami. Chyba oficjalnymi. Udało nam się wymienić po 1200 rubli na koszulkę z logiem ostatniej płyty Poliny. Niech świat wie jak spędziliśmy tę czerwcową sobotę! Wychodząc w nowej dzianinie jeszcze przez kilkaset metrów od imprezy mogliśmy słuchać tego jak ludzie śpiewają River Anacostia.
Potem zagrała River Anacostia, kawałek, który z płyty mnie nie zabija, ale na żywo, w dużej mierze dzięki publice, wyszedł dość fajnie. Skończyła, zeszli. Ludzie zaczęli się wycofywać. Idźcie se pachoły, oni zaraz wrócą na dogrywkę. Czekaliśmy na bis.
Czekaliśmy.
Czekaliśmy.
Czekaliśmy.
A potem poszliśmy do metra.
Nie zagrała niczego na dogrywkę.
Null.
Zero.
Całość trwała niecałe 80 minut. Bywałem na dłuższych koncertach.
Nie lubię pierdolenia, że coś tam było magiczne, nieziemskie itp., no ale było dobrze.
Naprawdę.
Czego się mogę czepić:
- szkoda, że set to nowa płyta, trochę poprzedniej i trzy stare kawałki. To jaki odjeb był na 50ft Queenie, jakie wycie na To Bring you my Love, jakie tańce na Down by the Water jasno pokazało, czego byśmy wszyscy chcieli. W zamian mogliśmy się zadumać nad losem afgańskich i kosowskich dzieci. Cenne, ale cokolwiek z Rid of Me przebiłoby to doświadczenie.
- deszcz.
deszcz.
deszcz.
Nasze wspomnienia z tego eventu związane na zawsze będą z deszczem. Szkoda, że organizator nie wpadł na plan B i nie postawił jakiejś pałatki, żeby nam oszczędzić bycia mokrym przez cały wieczór.
- naprawdę nie dało się rzucić chociaż jednego kawałka na bis? Na całej trasie gra dogrywkę, ale na Moskwę jej się nie udało? Mogę to usprawiedliwić tym, że wybiła 23, czyli cisza nocna, więc nie mogli dalej grać. Nie sądzę jednak, że okoliczni mieszkańcy zadzwoniliby po OMON gdyby zagrała kilka minut dłużej. Do nędzy ciężkiej, dokładnie to samo miało miejsce w Wawie w 2008 - koncert krótszy niż gdzie indziej, bo przecież Europa Wschodnia, to cieszcie się pachoły, że w ogóle macie koncert, a starać to ja się mogę we Wiedniu lub Paryżu. Nagrywamy więc płyty o tym, że Afganistan i Kosowo, ale bardziej nam się chce we Francji niż w Polsce lub Rosji.
- kontakt z publiką - zerowy. Jedno spasiba i przedstawienie zespołu, amen. W 2008 gadała jak nagrana, wdawała się nawet w rozmowy z fanami. A w 2016 cisza. Szkoda. Ten koncert mógł być równie dobrze grany w Helsinkach, Hanoi lub Hawanie. Będąc w jednym z najbardziej rozpoznawalnych miast świata, wypadałoby zrobić z tego użytek, choćby rozciągnąć te afgańsko-kosowskie dzieci na biesłańskie, czeczeńskie i inne sieroty Federacji Rosyjskiej - no bo jak robimy z siebie ambasadora moralności i wrażliwą jednostkę, to idźmy na całego, zwłaszcza w rejony, w które nie dociera telewizja. Nie pauczyłos, jak mawiają Rosjanie.
Parafrazując klasyka, rozchodzi się o to, żeby te minusy nie przysłoniły plusów. Te są następujące: Polina na żywo brzmi rewelacyjnie. Głos ma przepiękny. Bębny, saksofony zabijają. Kilka momentów z koncertu totalnie urywało jaja przy samej nasadzie. O ile pogoda zaskoczyła organizatorów, o tyle był to chyba najlepiej zorganizowany festiwal na jakim w życiu byłem - wszystko jak w zegarku, żadnych kolejek do kibli, jedzenie i picie w rozsądnych cenach, darmowa herbata, żadnej upierdliwej ochrony - przez cały koncert stali z boku i nie czepiali się ludzi. 10/10 za to i kolejny kamyczek do moich opowieści o tym, że o ile w Rosji wiele rzeczy nie działa, o tyle jak organizują imprezę, to wszystko gra i buczy.
Wychodząc z ogrodów Muzeonu wpadliśmy na stoisko z koszulkami. Chyba oficjalnymi. Udało nam się wymienić po 1200 rubli na koszulkę z logiem ostatniej płyty Poliny. Niech świat wie jak spędziliśmy tę czerwcową sobotę! Wychodząc w nowej dzianinie jeszcze przez kilkaset metrów od imprezy mogliśmy słuchać tego jak ludzie śpiewają River Anacostia.