O istnieniu musicalu 'Zbrodnia i kara' dowiedziałem się pewnego lutowego dnia, gdy szedłem przez centrum. Przewijany billboard pokazywał płonący samochód. Hasło głosiło, że rockowy musical 'Zbrodnia i kara' będzie pokazywany od jakiegoś tam dnia pod koniec marca. Zaintrygowało mnie to, bo uważam, że świat cierpi na niedostatek musicali, a rockowych to naprawdę jest bardzo mało.
Uznałem, że albo jest to pomysł wariata i będzie to nędza, albo geniusza, który doskonale wie co robi. Odbiliśmy się jednak od wczesnych biletów, najtańsze kosztowały 1700 rubli. No trochę za dużo na eskperyment, który może okazać się porażką. Zaangażowany w całe przedsięwzięcie był Andriej Konczałowski, co dawało szanse na powodzenie - w końcu Konczałowski ma na koncie niemało solidnych filmów, choćby 'Tango & Cash'. Praca nad musicalem miała mu zająć CZTERDZIEŚCI LAT! On chyba tak lubi, bo nad 'Dziadkiem do orzechów' pracował niby dwadzieścia (a efekty nie powaliły zbyt wielu osób na kolana).
Sprawa uległa zapomnieniu, chociaż co jakiś czas widywało się plakaty na mieście.
Minęło jednak kilka dni (jakieś dwa miesiące) i sprawdziłem ponownie ceny biletów. Rura nieco zmiękła i bilety były od 500 rubli. Za tyle to można ryzykować.
Logistycznie: teatr muzyczny mieści się w parku Fili. Jest to bardzo miły park, chyba że akurat leje, jak to ma we zwyczaju w Moskwie przez solidny kawałek tego maja. W środku standard. Miłym akcentem jest wręczenie każdemu programu, który ma dobre parę stron i nawet nieco przydatnych informacji. Z lekkim opóźnieniem, kilka minut po 19, maszyna ruszyła.
Sprawa uległa zapomnieniu, chociaż co jakiś czas widywało się plakaty na mieście.
Minęło jednak kilka dni (jakieś dwa miesiące) i sprawdziłem ponownie ceny biletów. Rura nieco zmiękła i bilety były od 500 rubli. Za tyle to można ryzykować.
Logistycznie: teatr muzyczny mieści się w parku Fili. Jest to bardzo miły park, chyba że akurat leje, jak to ma we zwyczaju w Moskwie przez solidny kawałek tego maja. W środku standard. Miłym akcentem jest wręczenie każdemu programu, który ma dobre parę stron i nawet nieco przydatnych informacji. Z lekkim opóźnieniem, kilka minut po 19, maszyna ruszyła.
Wizja reżyserska założyła uwspółcześnienie całej imprezy. Wiele to tak naprawdę nie zmienia, tyle że Sonia oddaje się, bo chce odzyskać paszport (jak Rosjanie zwykli nazywać dowód osobisty i który to jest tu niesamowicie cenny) od swojej burdel mamy. Ta go ma, bo Sonia wpadła w spiralę zadłużenia. Raskolnikow snuje się po scenie i jest koszmarnie nudny - to połączenie tego, jak to napisano i aktora odtwarzającego główną rolę. Porfiry to dość dziwny przypadek, bo poznajemy go jak imprezuje ze studentami, gdzie też spotyka Raskolnikowa.
W warstwie fabularnej zmiany są w sumie dość powierzchowne: zamiast staruszki, Raskolnikow ubija burdel mamę Sonii. Pewne jaja są w kwestii duchowej, bo przez większość występu wątek religijny nie występuje. I tak jakoś pod koniec nagle Raskolnikow pogina do Sonii z Biblią swojej matki, a jeszcze na samym końcu są w cerkwi. Trochę tak jakby reżyser się zorientował: o kurwa, to już prawie kończymy, a ja wywaliłem całą religię z Dostojewskiego! Szczerze to chyba miałoby więcej sensu odpuszczenie całkiem tego wątku. Drugie plany są nieco ciekawsze, zwłaszcza facet w czerwonej kurtce.
W warstwie fabularnej zmiany są w sumie dość powierzchowne: zamiast staruszki, Raskolnikow ubija burdel mamę Sonii. Pewne jaja są w kwestii duchowej, bo przez większość występu wątek religijny nie występuje. I tak jakoś pod koniec nagle Raskolnikow pogina do Sonii z Biblią swojej matki, a jeszcze na samym końcu są w cerkwi. Trochę tak jakby reżyser się zorientował: o kurwa, to już prawie kończymy, a ja wywaliłem całą religię z Dostojewskiego! Szczerze to chyba miałoby więcej sensu odpuszczenie całkiem tego wątku. Drugie plany są nieco ciekawsze, zwłaszcza facet w czerwonej kurtce.
Mimo uwspółcześnienia scenografii - Sonia pracuje przy stacji metra, kapitalista ma samochód (ten który płonie na plakacie), są oddziały OMONu, to całe to przedsięwzięcie jest w sumie dość tradycyjne. Niektóre interpretacje w kwestii przełożenia powieści na czasy bardziej współczesne wydają się dość płytkie - na ścianach pokoju Raskolnikowa wiszą plakaty z Leninem i symbolami komunistycznymi, a studenci skaczą w maskach Guya Fawkesa. Trudno też określić, o jaką "współczesność" właściwie chodzi, bo bohaterowie raz biegają w ortalionowych dresach, innym razem w ciuchach w których bez wstydu mogliby wyjść na ulicę w roku obecnym. Trochę słabo wpasowują się w ten klimat wspomnienia bohatera, w których z kolei ludzie odziani są w stroje ludowe z poprzedniej epoki.
Termin 'rock musical' to pewna przesada, kawałków stricte rockowych ze świecą szukać. Cała orkiestra jest dość klasyczna, mieli dyrygenta, a nie mieli ani pół gitary elektrycznej, klasycznej ani basu. Perkusja zaś chyba szła z podkładu. Można go było równie dobrze nazwać musicalem electro. Niestety, kolejne utwory nie są przesadnie powalające, stanowią tło, ale nie porywają. Właściwie żaden z nich. Brak tematu przewodniego. No a to jest cholera musical, więc powinny porywać, wyrywać z butów, rozrzewniać i wywoływać parę innych uczuć, a prowadzący motyw powinno się zapamiętywać na lata. Dalej, tradycje muzyczne Rosji i Republik Rosyjskich są o wiele bogatsze i ciekawsze niż to, co nam grają i śpiewają. Każdy naród Kaukazu ma coś bardziej interesującego na stanie niż mdły pop-rock, który wybrano na podkład. Szkoda, że nie zakombinowano w stronę tradycji ludowej - bo ta ścieżka co jest, to raczej nie ma wielkiego potencjału. Nawet kiedy chwilami muzyka wydawała się ciekawsza, to za chwilę linia wokalna całkowicie ją przytłumiała. Z tańcami jest bieda, najlepiej wypada chór prostytutek (którego możemy posłuchać jakieś cztery razy, czyli o przynajmniej dwa za dużo), ale główni bohaterowie raczej się snują. Szkoda.
Z radośniejszych rzeczy, scenografia jest ciekawie zrobiona, wykorzystuje dość sensownie projektory, więc wygląda to wszystko całkiem dobrze. Reklamowano, że jest to spektakl w 6D i że użyto najnowocześniejszych technik z zagranicy (to oczywiście wielki plus w oczach Rosjan, bo jak słyszą, że coś jest rosyjskie, to uznają, że będzie to chłam).
Termin 'rock musical' to pewna przesada, kawałków stricte rockowych ze świecą szukać. Cała orkiestra jest dość klasyczna, mieli dyrygenta, a nie mieli ani pół gitary elektrycznej, klasycznej ani basu. Perkusja zaś chyba szła z podkładu. Można go było równie dobrze nazwać musicalem electro. Niestety, kolejne utwory nie są przesadnie powalające, stanowią tło, ale nie porywają. Właściwie żaden z nich. Brak tematu przewodniego. No a to jest cholera musical, więc powinny porywać, wyrywać z butów, rozrzewniać i wywoływać parę innych uczuć, a prowadzący motyw powinno się zapamiętywać na lata. Dalej, tradycje muzyczne Rosji i Republik Rosyjskich są o wiele bogatsze i ciekawsze niż to, co nam grają i śpiewają. Każdy naród Kaukazu ma coś bardziej interesującego na stanie niż mdły pop-rock, który wybrano na podkład. Szkoda, że nie zakombinowano w stronę tradycji ludowej - bo ta ścieżka co jest, to raczej nie ma wielkiego potencjału. Nawet kiedy chwilami muzyka wydawała się ciekawsza, to za chwilę linia wokalna całkowicie ją przytłumiała. Z tańcami jest bieda, najlepiej wypada chór prostytutek (którego możemy posłuchać jakieś cztery razy, czyli o przynajmniej dwa za dużo), ale główni bohaterowie raczej się snują. Szkoda.
Z radośniejszych rzeczy, scenografia jest ciekawie zrobiona, wykorzystuje dość sensownie projektory, więc wygląda to wszystko całkiem dobrze. Reklamowano, że jest to spektakl w 6D i że użyto najnowocześniejszych technik z zagranicy (to oczywiście wielki plus w oczach Rosjan, bo jak słyszą, że coś jest rosyjskie, to uznają, że będzie to chłam).
Spektakl trwa niemal trzy godziny - duża w tym zasługa półgodzinnej przerwy. I tak jak teatry w Moskwie często mają jedzenie i napoje w ludzkich cenach, tak teatr muzyczny postanowił szaleć i np. kanapka z łososiem kosztowała 200 rubli (pisząc 'kanapka' mamy na myśli kromkę chleba z plastrem łososiopodobnym).
Wielkim plusem było to, że po spektaklu podstawiono darmowe autobusy, które rozwoziły ludzi do TRZECH różnych stacji metra. Teatr nie mieścił się na jakimś końcu świata, a mimo to pomyślano o tym, jak widzom ułatwić powrót do domów.
Wielkim plusem było to, że po spektaklu podstawiono darmowe autobusy, które rozwoziły ludzi do TRZECH różnych stacji metra. Teatr nie mieścił się na jakimś końcu świata, a mimo to pomyślano o tym, jak widzom ułatwić powrót do domów.