Dopóki autobus nie odjechał, obgryzaliśmy paznokcie, czy aby nasz kolega z Tadżykistanu do nas nie dołączy. Termin 'odjazdu' rozłożony został na dobre dwadzieścia minut. Już szukając połączeń widzieliśmy, że bakijski dworzec to gigantyczny burdel, nikt nie wie niczego, żadnego oznakowania, za to stada upierdliwych taksiarzy i pośredników biletowych. Niewiele lepiej sprawy mają się dla autobusów. Po przejechaniu nastu metrów zatrzymano nas i trzymano tak sobie diabli wiedzą po co. Żeby chociaż sprawdzili dokumenty, zadali trochę głupich pytań, a tu nic. Mogli chociaż załadować jakieś owoce, warzywa albo zwierzęta, a ci nic, tylko patrzyli sobie jak rośnie korek. W końcu uznano, że już wystarczy i mogliśmy odjechać.
Większość drogi Baku-Sheki jest tak ciekawa, że lepiej sobie założyć klapki na oczy. Dopiero ostatnia godzina oferuje krajobraz bardziej urozmaicony, wcześniej jest pustynnie. Tyle, że nawierzchnia pozwala na czytanie i spanie, to jest do tej ostatniej godziny (z jakichś pięciu). Wtedy robi się nieco bardziej po kaukasku - droga oddaje swoją atrakcyjność na rzecz okolicy. Razem z parą Rosjanek byliśmy głównymi atrakcjami dla lokalnych, więc mogliśmy sobie poopowiadać o tym, że Polsza, że Sheki to miasto słynne w całym świecie i że od lat marzyliśmy, żeby je odwiedzić - przecież nie mogliśmy im powiedzieć prawdy, to był ten przypadek kiedy prawda by nas nie wyzwoliła.
Warto jeszcze zaznaczyć, że do Sheki można także dojechać pociągiem. Stacja kolejowa znajduje się jedyne SIEDEMNAŚCIE kilometrów od centrum miasta. Wiem, że są dwa pociągi dziennie, oba przyjeżdżają o dziwnych godzinach. Spotkana turystka mówiła, że bardzo poleca, że tak pustym pociągiem w życiu nie jechała. Ciekawe dlaczego tak się dzieje... Wiśnią na torcie jest to, że pociąg jest droższy, a kupno biletów bardziej skomplikowane. Wychodzi więc, że PKP jest całkiem poskładaną firmą, która wie, co robi i dba o komfort swoich klientów.
Sheki było oddechem świeżego powietrza po Baku. Kilkadziesiąt decybeli ciszej, czysto, ulice dwupasmowe, niska zabudowa, ogólny relaks. Miejsce, które wynaleźliśmy na nocleg było położone nieźle na uboczu i nieźle je przeklęliśmy ciągnąć się tam na piechotę. Wieczór wcześniej właściciel odezwał się do mnie na WhatsApp, nasza rozmowa wyglądała tak:
ON
Mówisz po rosyjsku?
JA
Tak
Kurtyna.
Szkoda, że nie napisał, że do jego siedziby można dostać się marszrutką z samego dworca, a nie iść 40 minut różnymi drogami. Z zewnątrz wyglądało to strasznie i myślałem, że po jednej nocy podziękujemy. Jednak w środku było bardzo ładnie, czysto, a metrażowo dostaliśmy jakieś 100m2. Najważniejsze: hasło do netu. Żona pana nie mówiła za wiele w żadnym języku obcym, ale przez telefon ustaliliśmy, że my to my i że to nasz hotel. A raczej homestay. Jak zwał, tak zwał, z racji późnej pory dnia, udałem się do pobliskiego sklepu. Nie spodziewałem się hipermarketu, ale chyba też nie tego, że będzie to zbiór losowych produktów spożywczych, częściowo przedatowanych. Za ladą stała staruszka, która miała jakieś 80 lat, może więcej. Okazało się, że nie mówi ani słowa po rosyjsku, niedowidzi, a po chwili nawet, że jest właściwie analfabetką. W sklepie był jeszcze jeden klient, mężczyzna w podobnej grupie wiekowej, bez większości zębów. Szczęśliwie, on po rosyjsku mówił. Pojawienie się turysty na samym końcu Sheki wywołało taką furorę, że chyba do dzisiaj jeszcze dochodzą do siebie po tym wydarzeniu. Powiedziano, że mam sobie zebrać z półek, co chcę. Trochę to pomogło, po kilku minutach miotania się udało mi się znaleźć opakowanie makaronu, słoik pomidorów w wodzie, które chyba leżały tam kilka lat i ostrą paprykę w tubce. Pan się dopytał:
- A nie chciałbyś sobie kupić wódki? To moglibyśmy ją razem wypić...
W pierwszym odruchu chciałem odpowiedzieć, że nie. Zreflektowałem się jednak i zapytałem:
- A ile kosztuje pół litra?
Rozpoczęła się debata. Na półce były dwie połówki i parę setek. Widziałem, że moja decyzja o zapytaniu o największą z dostępnych pojemności spotkała się z aprobatą:
- 2,2 manata - powiedział pan, zawieszając głos.
Jakieś 5 PLN. Mój budżet udźwignie ten ciężar.
- Dobrze, to kupię. Tylko ja sobie do tego wezmę colę zero... Zwykłą colę... Sprite'a... Tę ciepłą Fantę, co stoi za panią
Dozownik. Dozowniki wymyślili, żeby ludzi wkurwiać. Dozować się tym nic nie da, za to picie z gwinta jest o wiele bardziej skomplikowane.
- Mamy jakieś stakany? - pytałem myśląc, że w najlepszym razie pani da nam jakiś swój kubek do herbaty, a w najgorszym pojedziemy z centralki, przez ten kretyński dozownik. Okazało się, że jak niczego w tym sklepie nie mieli, to akurat kubki do wódki były. Dostaliśmy je w promocji, gratis. Pan najwyraźniej bał się, że ucieknę mu z tą wódką po pierwszym rozdaniu, więc nalał nam dobrze ponad sto mililitrów.
- Za spotkanie!
Wódka nie była zła. Niestety, była ciepła, ale mimo tego mankamentu, stakańczik wszedł bezboleśnie. Jeszcze nie chwyciłem oddechu, a pan już polewał następną kolejkę.
- Wie pan, bo na mnie tam żona czeka, ja tylko po rzeczy na kolację wyszedłem...
- Dobrze, dobrze. Gdzie mieszkacie? U Tehrana? O KURWA, to on naprawdę hotel otworzył i ktoś do niego przyjechał!!!
Dwa. Pan był zachwycony. Zapakował mi wódkę do osobnej siatki. Zostało może ze 100 mililitrów. Osiągnięcie tego zajęło nam około pięciu minut. Myślałem, czy mu jej nie podarować, ale bałem się, że może się obrazić. Poza tym wódka, to wódka, zawsze się przyda, nawet taka symboliczna ilość, dla dziecka wystarczy. Moje zakupy ostatecznie kosztowały jakieś sześć manatów i trochę płetw. Z tego niemal połowa to była wódka.
Wypicie takiej ilości wysokoprocentowego lokalnego trunku na pusty żołądek po większości dnia przesiedzianej w busie miał takie efekty, że obiad gotowało mi się rewelacyjnie. Czułem się jakbym znowu miał jakieś piętnaście lat, po kilkunastu minutach miałem taką orbitę jakbym spalił solidnego jointa. Stwierdziłem, że rozumiem czemu mówią, że ludzie w tym kraju są tacy przyjaźni i że są jego największym skarbem. Rzeczywiście, trudno byłoby mi powiedzieć, że dworce budują urok kraju. Za to emeryci, którzy pewni nie dostają emerytur, albo dostają je w śmiesznych rozmiarach (w końcu zachciało im się projektów Zahy Hadid, to nie mogą liczyć na benefity od państwa, ale za to mogą pooglądać pałac dokonań swojego byłego prezydenta), to zdecydowany atut i rejestry przyjaźni ludności lokalnej rzadko spotykane w podróżach.
Głównym powodem odwiedzin w Sheki jest pałac Chanów. Odnalezienie tej atrakcji nie jest przesadnie skomplikowana, Sheki jest kompaktowe jak scyzoryk Victorinoxa. Kompleks pałacowy jest dość solidnych rozmiarów i ma naście budynków. W jednym z nich mieści się biuro informacji turystycznej, a w korytarzu przed nim lokalne kobiety oferują barachło dla turystów - przyszedłeś po mapkę, może skusisz się na dywan, albo chociaż magnes z Sheki.