Max powiedział, że przyjdzie po mnie o 12, miałem więc kilka luźnych godzin. Ogarnąłem życie i korzystając z chwili wolnego poszedłem do mieszczącego się przy rondzie i naprzeciw meczetu muzeum wojny - Muzeum Bojewoj Sławy dokładnie się zwało. Było - niespodzianka - o wojnie i wielkim zwycięstwie nad faszyzmem, nazizmem, Niemcem i innymi. Obsługa spadła z wrażenia, że ktoś nie będący uczniem pobliskiej szkoły to przyszedł oglądać i nie zraził się nawet po tym, gdy mu powiedzieli, że 50 rubli. Oprócz mnie była jeszcze mała wycieczka szkolna. Dziewczynki przygotowywały się na obchody 9 maja. Wyglądało to jak z radzieckiego podręcznika, dziecko stoi i duka, to znaczy deklamuje:
- Dnia 9 maja 1945 roku siły radzieckie...
- ZWYCIĘSKIE SIŁY RADZIECKIE!!! - wrzask nauczycielki przywołał uczennicę do porządku.
- Dnia 9 maja 1945 roku zwycięskie siły radzieckie zdobyły Berlin, stolicę Niemiec...
- STOLICĘ NAZISTOWSKICH NIEMIEC! - kolejny okrzyk pani pozwolił dziecku utrwalić sobie wiadomości z zakresu geografii i historii.
- ...stolicę nazistowskich Niemiec...
Gdy przyszedłem, to ten cyrk już trwał. Gdy wychodziłem, trwał nadal. Może te dziewczynki do dzisiaj tam stoją i opowiadają o radzieckich wojskach i nazistowskich Niemcach, a pani nauczycielka upewnia się, że dokładnie wiedzą, jakimi przydawkami obdarzać kolejnych uczestników konfliktu.
Sama ekspozycja muzeum była wybitnie standardowa - granaty, flagi, zdjęcia z gazet, medale, ludzie rodem z Dagestanu, którzy się zasłużyli i zginęli lub ewentualnie wrócili. No widywałem ciekawsze wystawy.
- Dnia 9 maja 1945 roku siły radzieckie...
- ZWYCIĘSKIE SIŁY RADZIECKIE!!! - wrzask nauczycielki przywołał uczennicę do porządku.
- Dnia 9 maja 1945 roku zwycięskie siły radzieckie zdobyły Berlin, stolicę Niemiec...
- STOLICĘ NAZISTOWSKICH NIEMIEC! - kolejny okrzyk pani pozwolił dziecku utrwalić sobie wiadomości z zakresu geografii i historii.
- ...stolicę nazistowskich Niemiec...
Gdy przyszedłem, to ten cyrk już trwał. Gdy wychodziłem, trwał nadal. Może te dziewczynki do dzisiaj tam stoją i opowiadają o radzieckich wojskach i nazistowskich Niemcach, a pani nauczycielka upewnia się, że dokładnie wiedzą, jakimi przydawkami obdarzać kolejnych uczestników konfliktu.
Sama ekspozycja muzeum była wybitnie standardowa - granaty, flagi, zdjęcia z gazet, medale, ludzie rodem z Dagestanu, którzy się zasłużyli i zginęli lub ewentualnie wrócili. No widywałem ciekawsze wystawy.
Poszedłem po pocztówki. W jednej księgarnii dagestańskich nie mieli, w drugiej tylko wielką świąteczną za 30 rubli. Wziąłem. W końcu udało mi się znaleźć bardziej standardowe kartki na poczcie. A to i tak cudem. Wchodzę, witam się, pytam o pocztówki.
- Panie, coś pan, oszalał?
- Ej, ty! Chyba w tej szafce w rogu są jakieś pocztówki, kiedyś widziałam. No zobacz, zobacz!
Znalazły się. Były dość vintage, wszystkie pożółkłe, ale na każdej był jakiś widoczek i napis DAGESTAN. Koszt: 15 rubli. Zachwycony wziąłem sześć sztuk.
- Panie, coś pan, oszalał?
- Ej, ty! Chyba w tej szafce w rogu są jakieś pocztówki, kiedyś widziałam. No zobacz, zobacz!
Znalazły się. Były dość vintage, wszystkie pożółkłe, ale na każdej był jakiś widoczek i napis DAGESTAN. Koszt: 15 rubli. Zachwycony wziąłem sześć sztuk.
Max miał dla mnie przygotowany cały program. Poszliśmy w stronę miejsca pracy jego kolegi, również fotografa weselnego. Po drodze spotkaliśmy jeszcze innego kolegę - ochroniarza w pracującego w supermarkecie Karawan. Karawan oznaczał karawanę, a nie asortyment pogrzebowy. Dotarliśmy do punktu foto-video, przesadnie majestatycznie nie wyglądał - buda w ciągu bud. Poznałem Kimrana. Max delikatnie zasugerował Kimranowi, że pasowałoby nam, żeby nas ktoś powoził samochodem po Derbencie. Kimran od razu rzucił całą robotę (a raczej bezrobotę), powiedział asystentce, że wychodzi i nie wie kiedy będzie, odpalił Żiguli i ruszyliśmy zwiedzać Derbent.
Najpierw było muzeum Piotra Pierwszego. Piotr I odwiedził kiedyś to miasto. To wystarczyło, żeby poświęcić mu muzeum. Wiele tam nie było, trochę obrazów związanych ze wszystkim, kilka pomników. Wszystko dość nowe, czyste i ładne, ale nie powiem nikomu, że powinien tam iść.
Najpierw było muzeum Piotra Pierwszego. Piotr I odwiedził kiedyś to miasto. To wystarczyło, żeby poświęcić mu muzeum. Wiele tam nie było, trochę obrazów związanych ze wszystkim, kilka pomników. Wszystko dość nowe, czyste i ładne, ale nie powiem nikomu, że powinien tam iść.
Potem pojechaliśmy do zakładów produkujących szampana. Szampan z Derbentu jest mi znany dość dobrze, bo przez większość zimy pobliski market miał go na promocji po 145 rubli za butelkę. Ponieważ był dość dobry, to mam niezłą cegiełkę związaną z działalnością zakładów alkoholowych w Derbencie.
Max był ciągle wzruszony tym, że ktoś z tak odległego kraju jak Polska przyjechał do Dagestanu. Dlatego też wszędzie podkreślał moje niesamowicie unikatowe pochodzenie. Robił ze mnie vipa na miarę przynajmniej UEFA. I jak Kimranowi powiedział, że drug z Polszy, to Kimran docenił. W muzeum też z uznaniem kiwali głowami. Jednak zakłady alkoholowe nie wzruszyły się i powiedziały, że nie wpuszczą nas do fabryki. Bardzo się nie zdziwiłem, ale Max był zdruzgotany. Powtórzył ze trzy razy, że turysta z Polski chce to zobaczyć. Ja próbowałem udawać, że nie istnieję, bo było mi głupio. Ochrona się nie wzruszyła, z przykrością nas odprawili. Pooglądałem więc miejsce pochodzenia szampana przez płot i pojechaliśmy dalej, do zakładów produkujących koniak.
Tam też nie padli na kolana, że przyjechał drug z Polszy. Powiedzieli, że na zwiedzanie trzeba umawiać się telefonicznie. Na pociechę wskazali nam drogę do sklepu z koniakiem. Za ladą pracował Azer, który był takim ekspertem, że gdy wchodziliśmy to wyjaśniał kupującemu zapachowe różnice między typami koniaków. Dość szybko zorientował się, że profani i że nie przekona nas do trunku za 5000 rubli, więc skończyło się na tym, że dostałem ćwiartkę koniaku Kaspijsk w dość ładnym pudełku. Pół litra wzięliśmy sobie na popołudnie. Też dokupiono do niego ładne pudełko, jeden piorun wie po co.
Tam też nie padli na kolana, że przyjechał drug z Polszy. Powiedzieli, że na zwiedzanie trzeba umawiać się telefonicznie. Na pociechę wskazali nam drogę do sklepu z koniakiem. Za ladą pracował Azer, który był takim ekspertem, że gdy wchodziliśmy to wyjaśniał kupującemu zapachowe różnice między typami koniaków. Dość szybko zorientował się, że profani i że nie przekona nas do trunku za 5000 rubli, więc skończyło się na tym, że dostałem ćwiartkę koniaku Kaspijsk w dość ładnym pudełku. Pół litra wzięliśmy sobie na popołudnie. Też dokupiono do niego ładne pudełko, jeden piorun wie po co.
Kimran jako kierowca oferował wrażenia jedyne w swoim rodzaju: miał dość podzielną uwagę, więc nie doprowadzając do sytuacji zagrażających życiu, oddawał się energicznej obserwacji kobiet. Żywo komentował ich wygląd. Na taką modłę:
- O ja cię, o jakie cycki. Tylko wsadzić między nie głowę i się przytulać!
- O jaki tyłeczek, o taki tyłeczek, tylko ręce kłaść!
Nie krępował się, nie przestał komentować nawet gdy dołączyła do nas Dina.
Z naszym koniakiem prosto z fabryki pojechaliśmy do mieszkania. Zwołano wszystkich. Rytualnie wypiliśmy pół litra na jakieś sześć osób, zagryzając Snickersami, bo tak smaczniej. Niegłupie nawet. Na mnie jakaś setka koniaku wielkiego wrażenia nie zrobiła, ale niektórych lokalnych ta dawka pokonała i doprowadziła do kłopotów z artykulacją. Fajnie im w sumie, tanio wychodzi i wystarcza na dłużej. Jednak po jakimś odkryciu w stylu petownica wylana na dywan, Dina powiedziała, że cieszy się, że tak dobrze się bawię i że jeżeli bym tylko miał jakieś kłopoty, to mam jej numer, a póki co, to ona sobie pójdzie.
Początkowo planowaliśmy iść popołudniem do Sosnowego Boru, lasku koło twierdzy, jednego z najlepszych miejsc na grilla w mieście. Zaczęło jednak padać i plan uległ zmianie. Kimran zapytał czy chcę jechać do niego do wioski, powiedziałem, że oczywiście, że chcę. Przejazd zajął nam jakieś 30 minut, w tym czasie pogoda wyszła na prostą.
Drogi... Jak myślałem, że ta na wybrzeżu była taka sobie, to ledwo z niej zjechaliśmy, zrozumiałem, że w standardach lokalnych to istny autobahn. Dotarliśmy do wioski, która na pewno jakoś się nazywała, ale nie wiem jak, powitała nas chyba cała męska i dziecięca populacja. Oczywiście na każdym kroku informowano, że drug z Polszy. Duża część osady nie wyglądała źle, bardzo ładnie zrobili szkołę, były nawet ze dwa-trzy sklepy, które też sprawiały wrażenie przydatnych (inaczej pewnie by splajtowały, bo poziom zamożności nie wydawał się pozwalać mieszkańcom na puszczanie floty na zbytki). Przy tym jednak było trochę budynków chylących się ku upadkowi, trochę budowlanki, w wielu przypadkach wyglądającej na porzuconą, w innych na mającą bliżej nieokreślony termin ukończenia.
Dotarliśmy do posiadłości najlepszego przyjaciela Kimrana, Dennisa. Oceniono, że nie mam zielonego pojęcia o rolnictwie i pokazywano mi jak rosną pomidory, a jak czosnek. Nie chciałem być niemiły, więc zadawałem pytania, słuchałem odpowiedzi, potakiwałem, mówiłem, że ładnie. Nakreślono mi nawet biznes plan: wkładając w to wszystko około 4000 euro, sam mogę mieć dom i plantację w tej wiosce, może by się dało taniej. Obywatelstwo się załatwi za jakieś kilkaset dolarów, mają znajomych. Dennis opowiedział o tym jak bardzo opłaca się uprawiać czosnek i jaki interes na nim zrobił w 2015 roku. Żałował tylko, że sprzedał w lipcu, bo pod koniec sierpnia ceny wystrzeliły pod sufit. Jako ekspert, Dennis wyjaśnił mi, że muszę pamiętać o zróżnicowaniu upraw, że dobrze mieć czosnek i cebulę, bo to zawsze wyrośnie, pomidory też są niezłe, ale bywa, że z nimi coś czasem nie wyjdzie.
- O ja cię, o jakie cycki. Tylko wsadzić między nie głowę i się przytulać!
- O jaki tyłeczek, o taki tyłeczek, tylko ręce kłaść!
Nie krępował się, nie przestał komentować nawet gdy dołączyła do nas Dina.
Z naszym koniakiem prosto z fabryki pojechaliśmy do mieszkania. Zwołano wszystkich. Rytualnie wypiliśmy pół litra na jakieś sześć osób, zagryzając Snickersami, bo tak smaczniej. Niegłupie nawet. Na mnie jakaś setka koniaku wielkiego wrażenia nie zrobiła, ale niektórych lokalnych ta dawka pokonała i doprowadziła do kłopotów z artykulacją. Fajnie im w sumie, tanio wychodzi i wystarcza na dłużej. Jednak po jakimś odkryciu w stylu petownica wylana na dywan, Dina powiedziała, że cieszy się, że tak dobrze się bawię i że jeżeli bym tylko miał jakieś kłopoty, to mam jej numer, a póki co, to ona sobie pójdzie.
Początkowo planowaliśmy iść popołudniem do Sosnowego Boru, lasku koło twierdzy, jednego z najlepszych miejsc na grilla w mieście. Zaczęło jednak padać i plan uległ zmianie. Kimran zapytał czy chcę jechać do niego do wioski, powiedziałem, że oczywiście, że chcę. Przejazd zajął nam jakieś 30 minut, w tym czasie pogoda wyszła na prostą.
Drogi... Jak myślałem, że ta na wybrzeżu była taka sobie, to ledwo z niej zjechaliśmy, zrozumiałem, że w standardach lokalnych to istny autobahn. Dotarliśmy do wioski, która na pewno jakoś się nazywała, ale nie wiem jak, powitała nas chyba cała męska i dziecięca populacja. Oczywiście na każdym kroku informowano, że drug z Polszy. Duża część osady nie wyglądała źle, bardzo ładnie zrobili szkołę, były nawet ze dwa-trzy sklepy, które też sprawiały wrażenie przydatnych (inaczej pewnie by splajtowały, bo poziom zamożności nie wydawał się pozwalać mieszkańcom na puszczanie floty na zbytki). Przy tym jednak było trochę budynków chylących się ku upadkowi, trochę budowlanki, w wielu przypadkach wyglądającej na porzuconą, w innych na mającą bliżej nieokreślony termin ukończenia.
Dotarliśmy do posiadłości najlepszego przyjaciela Kimrana, Dennisa. Oceniono, że nie mam zielonego pojęcia o rolnictwie i pokazywano mi jak rosną pomidory, a jak czosnek. Nie chciałem być niemiły, więc zadawałem pytania, słuchałem odpowiedzi, potakiwałem, mówiłem, że ładnie. Nakreślono mi nawet biznes plan: wkładając w to wszystko około 4000 euro, sam mogę mieć dom i plantację w tej wiosce, może by się dało taniej. Obywatelstwo się załatwi za jakieś kilkaset dolarów, mają znajomych. Dennis opowiedział o tym jak bardzo opłaca się uprawiać czosnek i jaki interes na nim zrobił w 2015 roku. Żałował tylko, że sprzedał w lipcu, bo pod koniec sierpnia ceny wystrzeliły pod sufit. Jako ekspert, Dennis wyjaśnił mi, że muszę pamiętać o zróżnicowaniu upraw, że dobrze mieć czosnek i cebulę, bo to zawsze wyrośnie, pomidory też są niezłe, ale bywa, że z nimi coś czasem nie wyjdzie.
Był to jednak dopiero początek odkrywania uroków dagestańskiej, podderbenckiej wioski. Jeszcze na etapie Derbentu rozpoczęto sugerowanie Dennisowi, że musi przygotować chinkał, oczywiście dla druga z Polszy. Chinkał jest legendarnym daniem lokalnym. Dla wegetarianina to średni rarytas, ale byłem ciekaw, więc specjalnie nie oponowałem, gdy mu to wpierano. On zresztą też nie, jak się ma żonę i matkę, to przecież nie problem, zrobi się. Wróciliśmy więc z inspekcji pól, zasiedli w jego salonie (dom od środka śliczny, z zewnątrz nieco mniej) i rozpoczęli wyczekiwanie lokalnego dania. Dennis spytał nas, co chcemy do picia, zaoferował koniak. Sam był muzułmaninem i nie pił, ale koniak robił, bo uważał, że przecież jak przyjdzie jakiś gość, to może mieć ochotę na koniaczek, więc wypada mieć w domu. Takiego podejścia jeszcze nie przerobiłem. Trochę wypiliśmy, był dość delikatny, tak jakby sobie puścić zwykły na wodzie, oczywiście skomplementowaliśmy. Byliśmy solidnie głodni, więc oczekiwanie na danie lokalne było coraz bardziej nerwowe.
Zaczęło się stosunkowo niegroźnie, podano coś pomiędzy lanymi kluskami a makaronem. Na to walnięto mięso. Gdy zobaczyłem to mięso... Płakałem. Zjadłem kurtuazyjnie jeden kawałek, ale płakałem, myślałem, że zwymiotuję. Jakaś kość, na której był zasuszony kawał mięsa z tłuszczem. Było trochę ostrej przyprawy, sypałem to nią cały czas, trochę pomagało. Widziałem, że Max też nie jest w stanie, a oni dwaj się rzucali. Nie mogli uwierzyć, że nam to nie bardzo smakuje. Max niemal został wegetarianinem, powoływał się na słaby stan zdrowia, który to miałby uniemożliwiać mu cieszenie się lokalnymi specjałami. Nie zaskoczyło mnie przesadnie poinformowanie go, że przecież jasne jak słońce, że chinkał jest wybitnie zdrowotny. Nie dał się przekonać, wyglądał jakby mu się pogorszyło, chociaż przed tym posiłkiem nie sprawiał wrażenia cierpiącego.
Gdy już uporamy się z makaronem i szczątkami doczesnymi jakiegoś lokalnego zwierzęcia, zalewa się co nam zostało (lub nic jak nie zostało) zupą. Wybitnie tłustą. To po to, żeby poprawić trawienie. Dałem radę zjeść miskę zupy, przekonać Kimrana, że naprawdę może zjeść moje mięso i poczynić mentalną notatkę:
- NIGDY WIĘCEJ CHINKAŁA! NIGDY! NIGDY! NIGDY!
Zaczęło się stosunkowo niegroźnie, podano coś pomiędzy lanymi kluskami a makaronem. Na to walnięto mięso. Gdy zobaczyłem to mięso... Płakałem. Zjadłem kurtuazyjnie jeden kawałek, ale płakałem, myślałem, że zwymiotuję. Jakaś kość, na której był zasuszony kawał mięsa z tłuszczem. Było trochę ostrej przyprawy, sypałem to nią cały czas, trochę pomagało. Widziałem, że Max też nie jest w stanie, a oni dwaj się rzucali. Nie mogli uwierzyć, że nam to nie bardzo smakuje. Max niemal został wegetarianinem, powoływał się na słaby stan zdrowia, który to miałby uniemożliwiać mu cieszenie się lokalnymi specjałami. Nie zaskoczyło mnie przesadnie poinformowanie go, że przecież jasne jak słońce, że chinkał jest wybitnie zdrowotny. Nie dał się przekonać, wyglądał jakby mu się pogorszyło, chociaż przed tym posiłkiem nie sprawiał wrażenia cierpiącego.
Gdy już uporamy się z makaronem i szczątkami doczesnymi jakiegoś lokalnego zwierzęcia, zalewa się co nam zostało (lub nic jak nie zostało) zupą. Wybitnie tłustą. To po to, żeby poprawić trawienie. Dałem radę zjeść miskę zupy, przekonać Kimrana, że naprawdę może zjeść moje mięso i poczynić mentalną notatkę:
- NIGDY WIĘCEJ CHINKAŁA! NIGDY! NIGDY! NIGDY!
Ojciec i dziadek Dennisa grali w Tavlę, po polsku Tryktrak, po angielsku Backgammon, a oni nazywali tę grę jeszcze inaczej - chyba z azerskiego, co miałoby sens, bo byli Azerami. Pokazali mi z dumą pochodzącą z lat 70-tych planszę.
- Patrz jaka ładnie rzeźbiona, ręczna robota. Teraz takiej nie kupisz. Tak, potrafili dobre rzeczy w gułagach robić.
- To z gułagu???
- Oczywiście. Znaczy nie, że ja byłem w gułagu, tylko zakłady pracy przy nich takie robiły, wysoka jakość, solidnie wykonane. No już niestety nie ma.
- Patrz jaka ładnie rzeźbiona, ręczna robota. Teraz takiej nie kupisz. Tak, potrafili dobre rzeczy w gułagach robić.
- To z gułagu???
- Oczywiście. Znaczy nie, że ja byłem w gułagu, tylko zakłady pracy przy nich takie robiły, wysoka jakość, solidnie wykonane. No już niestety nie ma.
Podziękowaliśmy wylewnie za gościnę. Potem pojechaliśmy do domu Kimrana. Tam podobny styl architektowniczny, z zewnątrz smutna brama, w środku super czysto, dywany na ścianach (w tym z Mekką), ładne kafelki. Tak się złożyło, że musiałem wydrukować, podpisać i zeskanować jedną rzecz. Zajęło mi to może trzy minuty. Przy okazji żona Kimrana mogła wykazać się jako gospodyni, tym razem bez chinkała, ale za to herbatka i słodycze. Pokazali mi trochę filmów weselnych własnej produkcji. Nie powiem, że się znam, ale nie wyglądało to źle, miało montaż równoległy, różne kąty ujęć, trochę efektów. Domyślam się, że ich klienci nie mieli na co narzekać.
Uznano, że trochę za mało rozrywek, więc bilard. Bardzo lubię grać w bilarda i bardzo mi to nie wychodzi. Po krótkiej debacie zdecydowano: bilard w spelunie na obrzeżach Dagestańskich Ognii.
Przed przyjazdem do Dagestanu, moje marzenia nie sięgały tak daleko.
Dotarliśmy, wybrali pokój, włączyli telewizor i rozpoczęliśmy grę. Jest piętnaście białych bil. Wbija się cokolwiek gdziekolwiek. Wygrywa kto pierwszy wbije pięć. Trochę pograliśmy, a oni zaczęli się upierać, że byłoby dobrze, żeby gość wygrał. W efekcie czekali, grali cztery poziomy poniżej swoich możliwości, żebym tylko ja coś ugrał. Było to miłe, ale dość krępujące i głupie. Do tego jeszcze niesieni dagestańską muzyką popową z tv nieco śpiewali i tańczyli, więc poznaliśmy panią z obsługi. Była zdziwiona, że na trzeźwo takie wrzaski, pokrzyczała. To chyba taka pasja narodowa, kogo by tu opierdolić? O, mamy bar, spelunę z bilardem, kolesie biorą prywatny pokój, więc przecież to jasne, że będą w nim medytować, a nie oddawać się hulance. A jeszcze żeby oni to chcieli załagodzić, chyba z dziesięć minut rozmawiali o tym, że drug z Polszy, że bilard to zabawa i że może się z nami pozabawiać. Kobieta widziała, że trudni zawodnicy, zabawy odmówiła i poszła sobie.
Nie napisałem nigdzie ile co kosztowało. W dużej mierze dlatego, że nie wiem. Za wszystko płacili moi gospodarze. Błagałem ich, żeby pozwolili mi partycypować w kosztach, ale powiedzieli, że absolutnie nie ma mowy. Doszło do takiego absurdu, że kupowali mi papierosy. Co chwilę dostawałem butelki Mendi i wody mineralnej, słodycze, za nic nie mogłem ich przekonać, że naprawdę, ja jestem na wakacjach, ja naprawdę chcę za coś zapłacić.
Późną nocą czekał mnie turniej w Mortal Kombat. Przed nim jeszcze Cedric przerażony zabrał mnie do łazienki:
- Czy umyłeś wannę?
- Tak, musiałem, chciałem wziąć prysznic, nie widziałem tego w tym gruzie i piasku.
- Dlaczego nie mówiłeś? Jej nikt od lat nie mył!!!
Obiecałem, że już nic nie umyję, nie będę zbierał śmieci ze stołów i że będę kiepował gdzie popadnie. Chyba do końca mi nie wybaczył. Szczęśliwie drugiego wieczora nie miałem żadnych problemów z braniem prysznica, bo nie było wody. Gdy już skończyliśmy się mordować i Cedric poszedł, wziąłem dwie pięciolitrowe butle z wodą i jakoś przy ich pomocy udało mi się trochę ogarnąć. Co nie miało wielkiego znaczenia, bo po kilku minutach w łóżeczku było to wszystko bardzo odległym wspomnieniem.
Uznano, że trochę za mało rozrywek, więc bilard. Bardzo lubię grać w bilarda i bardzo mi to nie wychodzi. Po krótkiej debacie zdecydowano: bilard w spelunie na obrzeżach Dagestańskich Ognii.
Przed przyjazdem do Dagestanu, moje marzenia nie sięgały tak daleko.
Dotarliśmy, wybrali pokój, włączyli telewizor i rozpoczęliśmy grę. Jest piętnaście białych bil. Wbija się cokolwiek gdziekolwiek. Wygrywa kto pierwszy wbije pięć. Trochę pograliśmy, a oni zaczęli się upierać, że byłoby dobrze, żeby gość wygrał. W efekcie czekali, grali cztery poziomy poniżej swoich możliwości, żebym tylko ja coś ugrał. Było to miłe, ale dość krępujące i głupie. Do tego jeszcze niesieni dagestańską muzyką popową z tv nieco śpiewali i tańczyli, więc poznaliśmy panią z obsługi. Była zdziwiona, że na trzeźwo takie wrzaski, pokrzyczała. To chyba taka pasja narodowa, kogo by tu opierdolić? O, mamy bar, spelunę z bilardem, kolesie biorą prywatny pokój, więc przecież to jasne, że będą w nim medytować, a nie oddawać się hulance. A jeszcze żeby oni to chcieli załagodzić, chyba z dziesięć minut rozmawiali o tym, że drug z Polszy, że bilard to zabawa i że może się z nami pozabawiać. Kobieta widziała, że trudni zawodnicy, zabawy odmówiła i poszła sobie.
Nie napisałem nigdzie ile co kosztowało. W dużej mierze dlatego, że nie wiem. Za wszystko płacili moi gospodarze. Błagałem ich, żeby pozwolili mi partycypować w kosztach, ale powiedzieli, że absolutnie nie ma mowy. Doszło do takiego absurdu, że kupowali mi papierosy. Co chwilę dostawałem butelki Mendi i wody mineralnej, słodycze, za nic nie mogłem ich przekonać, że naprawdę, ja jestem na wakacjach, ja naprawdę chcę za coś zapłacić.
Późną nocą czekał mnie turniej w Mortal Kombat. Przed nim jeszcze Cedric przerażony zabrał mnie do łazienki:
- Czy umyłeś wannę?
- Tak, musiałem, chciałem wziąć prysznic, nie widziałem tego w tym gruzie i piasku.
- Dlaczego nie mówiłeś? Jej nikt od lat nie mył!!!
Obiecałem, że już nic nie umyję, nie będę zbierał śmieci ze stołów i że będę kiepował gdzie popadnie. Chyba do końca mi nie wybaczył. Szczęśliwie drugiego wieczora nie miałem żadnych problemów z braniem prysznica, bo nie było wody. Gdy już skończyliśmy się mordować i Cedric poszedł, wziąłem dwie pięciolitrowe butle z wodą i jakoś przy ich pomocy udało mi się trochę ogarnąć. Co nie miało wielkiego znaczenia, bo po kilku minutach w łóżeczku było to wszystko bardzo odległym wspomnieniem.