Na pierwszy rzut oka (czyli jakieś 20 minut spaceru do hostelu) Nowogród Wielki zrobił wrażenie miasta raczej średnio zamożnego (to bardzo dyplomatyczne słowa) i wyludnionego. O ile wiekowych mieszkańców nie brakowało, o tyle ludzi w przedziale 20-40 lat wielu nie widziałem. Starsi obywatele zajmowali się handlem warzywami i owocami. Ceny bardziej przyjazne niż w Moskwie, ale akurat nie chciałem cebuli, arbuzów ani pomidorów. Sama starsza część miasta nie jest bardzo duża, przy tym dość standardowa, czyli szerokie ulice w dwie strony, wielki plac, trochę socrealizmu budowlanego i trochę kapitalizmu w stylu sieciówka spożywcza czy jakieś mniej lub bardziej kuriozalne usługi - montaż drzwi, sklep z materiałami budowlanymi, oczywiście opony. Jeżeli jest w Rosji jakaś osada o populacji powyżej dwóch obywateli, to będą mieli szinomontaż, czyli wulkanizację i zmianę opon.
Tym razem miałem do czynienia z najbardziej standardowym hostelem świata. Czysto, na wejściu buty należało zamienić na pantofle. Klientela też jakoś umiarkowanie rozrywkowa, trochę robotnicza, ale ujarzmiona zakazami picia i palenia. Czysto, jasno, w kuchni też więcej niż akceptowalnie, to jednak nie to samo, co Petersburg.
Nie pisałem nic o tym co jadłem na śniadanie. Bo nic nie jadłem, w końcu biegałem po dworcach. Koło hostelu znajdował się bar Asia, który kusił business lunchem z pięciu potraw za 190 rubli. Skusiłem się. Ktoś z jakiegoś powodu uznał, że najciekawszą fuzją smaków będzie połączenie kuchni azjatyckiej (zupa miso) z gruzińską (chinkali), śródziemnomorską (sałatka) i rosyjską (lepioszka i słodki kompot owocowy). Pozostaję nieprzekonany.
Nowogród to kolebka Rosji, miejsce narodzin 1/6 świata. Z racji takiej marki, spodziewałem się cudów. Gdy szedłem w ich stronę, spotkałem pijanego pana, który bardzo chciał mi coś przekazać. Ponieważ rozpoczął od prób chwycenia mnie za ramię, to zrobiłem krok w bok, pan zachwiał się i upadł. Myślałem, że na tym poprzestaniemy, ale on jeszcze bardziej chciał ze mną rozmawiać. Zataczał się więc po całym chodniku, miotało nim jak szatan, ja szedłem z niepokojem patrząc przez ramię, a on upadał i bełkotał. Pospacerowaliśmy tak wspólnie kilkadziesiąt metrów zanim udało mi się go zgubić.
Kołyska Rosji, jak w dupę strzelił...
Przez dość pokaźnych rozmiarów park dotarłem do atrakcji numer jeden. Twierdzy. Jeżeli komuś śnią się rosyjskie twierdze po nocach, to śni mu się mniej więcej coś takiego. Poza tym powinien iść do fachowca od głowy.
Tym razem miałem do czynienia z najbardziej standardowym hostelem świata. Czysto, na wejściu buty należało zamienić na pantofle. Klientela też jakoś umiarkowanie rozrywkowa, trochę robotnicza, ale ujarzmiona zakazami picia i palenia. Czysto, jasno, w kuchni też więcej niż akceptowalnie, to jednak nie to samo, co Petersburg.
Nie pisałem nic o tym co jadłem na śniadanie. Bo nic nie jadłem, w końcu biegałem po dworcach. Koło hostelu znajdował się bar Asia, który kusił business lunchem z pięciu potraw za 190 rubli. Skusiłem się. Ktoś z jakiegoś powodu uznał, że najciekawszą fuzją smaków będzie połączenie kuchni azjatyckiej (zupa miso) z gruzińską (chinkali), śródziemnomorską (sałatka) i rosyjską (lepioszka i słodki kompot owocowy). Pozostaję nieprzekonany.
Nowogród to kolebka Rosji, miejsce narodzin 1/6 świata. Z racji takiej marki, spodziewałem się cudów. Gdy szedłem w ich stronę, spotkałem pijanego pana, który bardzo chciał mi coś przekazać. Ponieważ rozpoczął od prób chwycenia mnie za ramię, to zrobiłem krok w bok, pan zachwiał się i upadł. Myślałem, że na tym poprzestaniemy, ale on jeszcze bardziej chciał ze mną rozmawiać. Zataczał się więc po całym chodniku, miotało nim jak szatan, ja szedłem z niepokojem patrząc przez ramię, a on upadał i bełkotał. Pospacerowaliśmy tak wspólnie kilkadziesiąt metrów zanim udało mi się go zgubić.
Kołyska Rosji, jak w dupę strzelił...
Przez dość pokaźnych rozmiarów park dotarłem do atrakcji numer jeden. Twierdzy. Jeżeli komuś śnią się rosyjskie twierdze po nocach, to śni mu się mniej więcej coś takiego. Poza tym powinien iść do fachowca od głowy.
Mury obronne są dość imponujące i dobrze zachowane, razem z wieżyczkami. W środku mamy budynki, które nie wyglądają na prastare, ale też nie na postawione wczoraj. Wiśnią na tym rosyjskim torcie jest sobór św. Zofii, najstarszy w kraju. Z zewnątrz dupy nie urywa, standardowe kopułki, ale w środku jest dobrze (focić nie można). Do ładnych fresków dołożyli jeszcze paru denatów, nawet lokalni przychodzą się tym cieszyć, więc przynajmniej nie jest się w stadzie turystów. A co do tychże - tłumy są jedynie w niektórych miejscach. Pod koniec sierpnia byli to głównie Azjaci na pakietach - wywożą ich rano z Petersburga, przywożą na parę godzin, odwożą. Na moście przez rzekę Wołchowa były ich stada, w cerkwiach mniej.
Pośrodku twierdzy stoi monumentalny monument, czyli pomnik 1000 lecia Rosji. O kogoż na nim nie ma! Władcy, artyści, święci. Gdy w czasie II Wojny Światowej podbito Nowogród, Niemcy obalili to cudo (były nawet zdjęcia), ale po wojnie odbudowano. Jest to taki typowy bizantyjski przepych jaki tu uwielbiają: duże, ciężkie, pełno historii, raczej ponuro.
Pośrodku twierdzy stoi monumentalny monument, czyli pomnik 1000 lecia Rosji. O kogoż na nim nie ma! Władcy, artyści, święci. Gdy w czasie II Wojny Światowej podbito Nowogród, Niemcy obalili to cudo (były nawet zdjęcia), ale po wojnie odbudowano. Jest to taki typowy bizantyjski przepych jaki tu uwielbiają: duże, ciężkie, pełno historii, raczej ponuro.
Po przejściu twierdzy wychodzi się nad rzekę. Tam czeka nas kolejny pomnik, tym razem jest to Aleksander Newski na koniu masakrującym faszyzm. Warto podejść pod sam pomnik, bo gdy stoi się tuż przy nim, to łatwo ustawić się tak, żeby go nie widzieć.
Po drugiej stronie rzeki ostało się trochę budynków z dawnych lat, ale nie ma niczego co by zabijało, urywało pałę i sprawiało ooo! Pewnym bólem jest to, że łódki zbierają ludzi na wyprawy po rzece. Informują o tym przez głośniki.
Trzy łódki.
Głośniki.
Wycieczki.
Nie jest to idylliczna przechadzka, w czasie której zatapiamy się w dźwiękach płynącej spokojnie wody. Dodajmy do tego wspomnianych azjatyckich turystów na pakietach i już mamy pełen obraz tego jak grubo jest. Można powiedzieć, że nie ma horroru, da się jakoś odejść od tłumów i usiąść na ławce z książką lub własnymi myślami, szczęśliwie to nie szokująca Azja, więc nikt nie gania za człowiekiem z pamiątkami i owocami.
Pewnym problemem było to, że przejście wszystkiego zajęło mi może trzy godziny, a naprawdę się nie spieszyłem. Było wczesne popołudnie, a nie miałem nic wielkiego do roboty, w mieście zaś skończyły się atrakcje, mieli jeszcze muzeum ikon, niby dobre, ale widziałem w życiu o kilka ikon za wiele.
Z jakiegoś powodu uznano, że w takim miejscu musi być wypasiona informacja turystyczna. Dali mi mapę, pełno informacji o okolicy. Wyszło, że kończą mi się atrakcje, na następny dzień zostawiłem sobie monastyr i skansen. Snułem się po mieście z nadzieją, że znajdę jakąś ciekawą restaurację lub knajpę. Albo, że chociaż ten pijany znowu będzie chciał pogadać. Takiego, lokali wielu nie było, a w sklepach standardowa bieda. Szturm na monopole zaczął się koło 17 i postępował im bliżej wieczora. Z jakiegoś powodu sieć Diksi przestała sprzedawać piwo po 21. Zmuszony tymi okolicznościami znalazłem sklepobar z lanym piwem i z braku lepszych pomysłów zaległem tam na trochę.
Był poniedziałkowy wieczór. Na etapie godziny 20 przychodzili ludzie dość solidnie zmęczeni życiem. Mieli tyle szczęścia, że sprzedawczyni humanitarnie dawała im piwo i fajki na kreskę. Z jakiegoś powodu uznano, że najfajniej będzie zatrudnić tam powiedzmy, że atrakcyjną kobietę poniżej trzydziestki, która będzie mogła posłuchać trochę wulgarnych tekstów od pijanych panów powyżej czterdziestki i pięćdziesiątki. Trochę w życiu widziałem i słyszałem, ale chuj ci w ryj do pani lejącej piwo, to chyba po raz pierwszy. Obowiązujący strój: rozchełstana koszula, bęben na wierzchu. Ten sklep był żyjącym nocnym centrum miasta, przewinęła się przez niego cała populacja, od nastolatków przez emerytów po biznesmenów o aparycji mafiosów. Trochę śmiesznie, trochę strasznie.
Gdy po 21 wyszedłem przejść się i zobaczyć czy nie otworzyło się coś ciekawego, na głównym deptaku miasta piło dość dużo osób (przypomnę: poniedziałek). Co jakiś czas widziało się kogoś lejącego spontanicznie na krawężniku. Przejście się po centrum pozwoliło zrozumieć dlaczego tak wiele osób chce mieszkać w Moskwie lub Petersburgu. A to był Nowogród, miasto które nie jest oceniane jakoś surowo na skali rosyjskiej patologii.
Następnego dnia pojechałem do monastyru Jurjew. Jeździ tam autobus miejski numer 7. Ledwo opuszcza miasto, a już wjeżdża w rewiry na miarę XIX wieku, chyba że akurat budują jakieś luksusowe osiedle na poboczu. Krzaki, losowo porzucane domki, bagna, lasy. Intrygowało mnie, czy jakiś niemiecki żołnierz opublikował pamiętniki z odkrywania tych regionów. Zapewne znalazłyby się tam takie myśli: dlaczego ja tu jestem? Dlaczego Hitler chce te tereny? Po co nam to? Co my tu będziemy robić? Kursy pływania na kaczkach? Dania z trzciny? Ach, kochana Bawario, ty tak daleko!
Monastyr jak monastyr, widziałem kilka w życiu, więc nie zabił mnie. Z drugiej strony, no ładny, kolorowy, jak to monastyr w tej opcji religijnej. Za to turystów były śladowe ilości, spotkałem tylko rosyjskich pielgrzymów, pakietowi docierają tam tylko na łódkach - tych, które krzyczą przy twierdzy, że ich tam wywiozą na rzut oka z wody. Chwała, że nie wypuszczają na ląd.
Trzy łódki.
Głośniki.
Wycieczki.
Nie jest to idylliczna przechadzka, w czasie której zatapiamy się w dźwiękach płynącej spokojnie wody. Dodajmy do tego wspomnianych azjatyckich turystów na pakietach i już mamy pełen obraz tego jak grubo jest. Można powiedzieć, że nie ma horroru, da się jakoś odejść od tłumów i usiąść na ławce z książką lub własnymi myślami, szczęśliwie to nie szokująca Azja, więc nikt nie gania za człowiekiem z pamiątkami i owocami.
Pewnym problemem było to, że przejście wszystkiego zajęło mi może trzy godziny, a naprawdę się nie spieszyłem. Było wczesne popołudnie, a nie miałem nic wielkiego do roboty, w mieście zaś skończyły się atrakcje, mieli jeszcze muzeum ikon, niby dobre, ale widziałem w życiu o kilka ikon za wiele.
Z jakiegoś powodu uznano, że w takim miejscu musi być wypasiona informacja turystyczna. Dali mi mapę, pełno informacji o okolicy. Wyszło, że kończą mi się atrakcje, na następny dzień zostawiłem sobie monastyr i skansen. Snułem się po mieście z nadzieją, że znajdę jakąś ciekawą restaurację lub knajpę. Albo, że chociaż ten pijany znowu będzie chciał pogadać. Takiego, lokali wielu nie było, a w sklepach standardowa bieda. Szturm na monopole zaczął się koło 17 i postępował im bliżej wieczora. Z jakiegoś powodu sieć Diksi przestała sprzedawać piwo po 21. Zmuszony tymi okolicznościami znalazłem sklepobar z lanym piwem i z braku lepszych pomysłów zaległem tam na trochę.
Był poniedziałkowy wieczór. Na etapie godziny 20 przychodzili ludzie dość solidnie zmęczeni życiem. Mieli tyle szczęścia, że sprzedawczyni humanitarnie dawała im piwo i fajki na kreskę. Z jakiegoś powodu uznano, że najfajniej będzie zatrudnić tam powiedzmy, że atrakcyjną kobietę poniżej trzydziestki, która będzie mogła posłuchać trochę wulgarnych tekstów od pijanych panów powyżej czterdziestki i pięćdziesiątki. Trochę w życiu widziałem i słyszałem, ale chuj ci w ryj do pani lejącej piwo, to chyba po raz pierwszy. Obowiązujący strój: rozchełstana koszula, bęben na wierzchu. Ten sklep był żyjącym nocnym centrum miasta, przewinęła się przez niego cała populacja, od nastolatków przez emerytów po biznesmenów o aparycji mafiosów. Trochę śmiesznie, trochę strasznie.
Gdy po 21 wyszedłem przejść się i zobaczyć czy nie otworzyło się coś ciekawego, na głównym deptaku miasta piło dość dużo osób (przypomnę: poniedziałek). Co jakiś czas widziało się kogoś lejącego spontanicznie na krawężniku. Przejście się po centrum pozwoliło zrozumieć dlaczego tak wiele osób chce mieszkać w Moskwie lub Petersburgu. A to był Nowogród, miasto które nie jest oceniane jakoś surowo na skali rosyjskiej patologii.
Następnego dnia pojechałem do monastyru Jurjew. Jeździ tam autobus miejski numer 7. Ledwo opuszcza miasto, a już wjeżdża w rewiry na miarę XIX wieku, chyba że akurat budują jakieś luksusowe osiedle na poboczu. Krzaki, losowo porzucane domki, bagna, lasy. Intrygowało mnie, czy jakiś niemiecki żołnierz opublikował pamiętniki z odkrywania tych regionów. Zapewne znalazłyby się tam takie myśli: dlaczego ja tu jestem? Dlaczego Hitler chce te tereny? Po co nam to? Co my tu będziemy robić? Kursy pływania na kaczkach? Dania z trzciny? Ach, kochana Bawario, ty tak daleko!
Monastyr jak monastyr, widziałem kilka w życiu, więc nie zabił mnie. Z drugiej strony, no ładny, kolorowy, jak to monastyr w tej opcji religijnej. Za to turystów były śladowe ilości, spotkałem tylko rosyjskich pielgrzymów, pakietowi docierają tam tylko na łódkach - tych, które krzyczą przy twierdzy, że ich tam wywiozą na rzut oka z wody. Chwała, że nie wypuszczają na ląd.
Bisko monastyru jest skansen. To już typowa pułapka na odwiedzających, z obłędną liczbą turystycznych pamiątek. Rosjanie płacą 150, nieRosjanie 200, jak miło! W samym skansenie zebrano architekturę drewnianą okolic, jest to dzieło życia jednego chłopa. Trochę zwieziono, a trochę akurat budowano. Próbowałem rozpalić w sobie pasję do oglądania jakichś żarn i innych cepów, ale nie poszło mi to. Ten skansen powinien być imienia radzieckiego kosmonauty Władimira Komarowa, bo tyle tych owadów miałem przyjemność poznać, że jeszcze tydzień później znajdywałem ukąszenia. Czekając na autobus stwierdziłem, że tak wygląda turystyczna desperacja.
Miałem opcję pojechania do mieściny Stara Russa, miejsca w którym bywał Dostojewski i gdzie osadził akcję Braci Karamazow. Po przejrzeniu listy atrakcji (o, cerkwie i monastyry!), opcji dojazdu (jest kilka autobusów, ale podobno bilety lubią się szybko wyprzedawać na te powrotne) i wyciągając pewne wnioski z doświadczeń ostatnich dni (rozkłady jazdy nie muszą się pokrywać z rzeczywistością, a ceny to już w ogóle), odmówiłem sobie tej przyjemności. W końcu jest trochę literatury na świecie, której jeszcze nie czytałem, a gdy akurat nie padał deszcz, to park przy twierdzy był całkiem miłym miejscem do posiedzenia sobie.
Gdy zaczęło padać, to pobliski bar serwujący lokalną specjalność, Miedowuchę, okazał się być wielce przyjaznym schronieniem. Jako kelner pracował tam nastoletni chłopak, miał może 12 lat, ktoś przeczytał mu książkę o motywacji i podejściu do klienta o przynajmniej raz za dużo. Byłem jednym z nielicznych gości i chłopak co chwilę przychodził zapytać czy czegoś nie chcę. Za 'nie!' nie dawał punktów. Menu było oczywiście atrakcją dla wegetarianina, oferując mięso przyrządzone na sto sposobów. Tak mnie zachęciło, że poszedłem sobie zrobić obiad do hostelu.
Gdy zaczęło padać, to pobliski bar serwujący lokalną specjalność, Miedowuchę, okazał się być wielce przyjaznym schronieniem. Jako kelner pracował tam nastoletni chłopak, miał może 12 lat, ktoś przeczytał mu książkę o motywacji i podejściu do klienta o przynajmniej raz za dużo. Byłem jednym z nielicznych gości i chłopak co chwilę przychodził zapytać czy czegoś nie chcę. Za 'nie!' nie dawał punktów. Menu było oczywiście atrakcją dla wegetarianina, oferując mięso przyrządzone na sto sposobów. Tak mnie zachęciło, że poszedłem sobie zrobić obiad do hostelu.
Już kilka godzin wcześniej kupiłem bilet kolejowy do Moskwy. Oczywiście przekręcili mnie na nim o 100 rubli, bo kazali wykupić sobie ubezpieczenie na czas podróży i jeszcze podpisać, że ja to bardzo chcę. To był akurat taki moment dnia, że nie chciało mi się walczyć, ale potem deko się wkurwiałem widząc polisę na tę szaleńczą podróż.
Pozory często mylą, tak więc mnie zmyliło, że jak ktoś czyta po rusku i mówi idealnie po rusku, to jest Rosjaninem. Okazało się, że był Niemcem z mieszanego małżeństwa. Spędziliśmy gadając ze trzy godziny, zgodziliśmy się, że Nowogród Wielki jest dobry na góra dzień. On się w nim uwalił na trzy, ja na dwa. Nie udało nam się zrozumieć jakim cudem miejsce potencjalnie turystyczne między dwoma największymi miastami kraju ma tak dramatycznie chujową komunikację z czymkolwiek (tak przy okazji: są autobusy do Rogowki. I jeden do Tweru). Po 20 pojechaliśmy na dworzec, po drodze wyjaśniając pani z recepcji, że jakoś przeżyjemy, że zapłaciliśmy za noc więcej niż zostaniemy.
Pozory często mylą, tak więc mnie zmyliło, że jak ktoś czyta po rusku i mówi idealnie po rusku, to jest Rosjaninem. Okazało się, że był Niemcem z mieszanego małżeństwa. Spędziliśmy gadając ze trzy godziny, zgodziliśmy się, że Nowogród Wielki jest dobry na góra dzień. On się w nim uwalił na trzy, ja na dwa. Nie udało nam się zrozumieć jakim cudem miejsce potencjalnie turystyczne między dwoma największymi miastami kraju ma tak dramatycznie chujową komunikację z czymkolwiek (tak przy okazji: są autobusy do Rogowki. I jeden do Tweru). Po 20 pojechaliśmy na dworzec, po drodze wyjaśniając pani z recepcji, że jakoś przeżyjemy, że zapłaciliśmy za noc więcej niż zostaniemy.
W nowogrodzkich autobusach bilety kosztowały 24 ruble. Po moskiewskim 50 była to dość miła odmiana. Dostawało się je od pani na pokładzie, a drukowali je chyba za średniego Chruszczowa. Ich rozmiar klasyfikował je automatycznie jako śmieci. Gdy jechaliśmy na dworzec, wpadła kontrola. Wyprzytulała się z bileterką i zaczęła sprawdzać bilety. I tu dupa, bo obaj zgubiliśmy nasze, a tak po prawdzie, to chyba nawet ich nie wzięliśmy. Szczęśliwie, pani bileterka wstawiła się za nami i nie dostaliśmy kary.
Jedyny pociąg do Moskwy odchodził o 21 z minutami. Na pokładzie byłem ze znacznym wyprzedzeniem. Tak właśnie skomunikowane jest miejsce narodzin Rosji. Zanim mogłem się położyć, jakaś mamasan nazwała mnie dziadkiem. Popatrzyłem na nią, na jej dziecko. Rzeczywiście, byłem dla nich dziadygą. Wywaliłem się na swojej pryczy, starając się nie myśląc o tym, że sobie długo nie zapalę.
Jedyny pociąg do Moskwy odchodził o 21 z minutami. Na pokładzie byłem ze znacznym wyprzedzeniem. Tak właśnie skomunikowane jest miejsce narodzin Rosji. Zanim mogłem się położyć, jakaś mamasan nazwała mnie dziadkiem. Popatrzyłem na nią, na jej dziecko. Rzeczywiście, byłem dla nich dziadygą. Wywaliłem się na swojej pryczy, starając się nie myśląc o tym, że sobie długo nie zapalę.
Kolebka i dawna stolica Rosji mnie nie powaliła. Nie jest to jakaś totalna pomyłka, ale też nie ma zbyt wielu powodów do mruczenia. Może gdy jest się z grupą znajomych, może gdy zna się kogoś lokalnego, może gdy pogoda jest lepsza, może gdy ma się samochód...
A może nie.
Chyba jednak nie.
A może nie.
Chyba jednak nie.