Poszedłem na śniadanie do dość ładnego lokalu, Gazette. Był to błąd, bo chociaż ceny wydawały się w normie, to opłata serwisowa wynosząca 25% sprawiła, że przestały takimi być. Co gorsza, kawa za 90 rubli okazała się gorsza od tej za 20. Według różnych źródeł informacji, z Mahaczkali do Derbentu miało być od groma transportu. Na dworcu okazało się, że tak od groma, że w okolicach południa czekałem dobrze ponad godzinę. Dzięki temu zostałem kolegą iluś tam busiarzy, którzy sprzedali mi dość cenną informację, że palić można tylko pod centralnym drzewem. Kiedyś można było palić wszędzie, ale się teraz wycwanili, przybiegają i walę sztukę mandatu. Zgadłem, że sztuka to tysiąc rubli. Całkiem to wszystko było miłe, panowie busiarze ze sobą rozmawiali, nikt nikomu nie próbował podebrać klientów, znowu dało się słyszeć języki inne niż rosyjski. W pewnym podszedł do mnie jeden, spytał o zapalniczkę i zażyczył sobie, żebym poprzypalał mu nitki odstające od kurtki. Że zdurniałem to mało powiedziane. Miał tych nitek niemało, więc stałem pośrodku placu i przypalałem mu kurtkę. Było ciepło, co po rosyjskiej zimie i moskiewskiej wiośnie było przyjemne.
Jeden z dowcipów o Dagestanie. Patimat to lokalna wersja imienia Fatima.
Tytuły z dagestańskiej gazety dla kobiet „Patimat”:
- Uczymy się prawidłowo gotować chinkał. Porady Jennifer Lopez.
- Jak pięknie się opalić a nie przynieść wstydu rodzinie.
- Gdzie najlepiej pojechać na letni odpoczynek. Rozkład jazdy marszrutek.
- Jak rozpoznać po uszach jaki rodzaj zapasów trenuje twój mąż.
- 17 sposobów żeby cię nie porwali.
- Siedmioro dzieci i inne hobby.
No i ten dowcip to jest lipa, bo rozkładu jazdy marszrutek nie ma.
Ruszyliśmy w końcu w stronę Derbentu. Trochę ponad sto kilometrów, około dwóch godzin, 200 rubli. Późniejsze doświadczenia potwierdziły, że godzina w marszrutce to 100 rubli. Po drodze był punkt kontrolny, już na kilka kilometrów przed nim kierowca schował tablicę mówiącą o tym, że oferuje przewóz osób. Zatrzymali nas, poprosili go o dokumenty.
- Świetnie, prawo jazdy i dowód rejestracyjny w porządku. A teraz proszę o zezwolenie na przewóz osób.
- Jaki przewóz osób, to rodzina i znajomi.
Na stanie: dwie staruszki, jedna kobieta około 50tki, jedna 20 parę, facet koło 40tki, ja.
- To jest pana rodzina i znajomi? Nie wolno wozić ludzi bez pozwolenia!
- Panie, nie wygłupiaj się pan! Ja się spieszę na spotkanie z córką! Ja nie mam czasu, a ten się będzie wydurniał!!! - W te słowa przemówiła jedna ze staruszek. Na zgodę kierowca pokazał panu policjantowi jakiś dokument, ten na zgodę uznał, że go akceptuje i pojechaliśmy dalej. Zaintrygowała mnie mieścina na kilkanaście kilometrów przed Derbentem. Nazywała się Dagestańskie Ognie. Strzelają tam?
Jest jeszcze taki dowcip o Dagestanie:
- W dagestańskiej marszrutce nie mówi się 'proszę się zatrzymać!', a krzyczy się 'Litości!'
To jest nieco bliżej rzeczywistości niż ten o rozkładzie jazdy.
Mój derbencki kontakt imieniem Dina obiecał odebrać mnie z dworca. Dla odmiany, ona mnie nie okłamała, odebrała i powiedziała, że zaprowadzi do kolegi, u którego będę mógł nocować. W sumie mniej mi zależało na darmowym noclegu, a bardziej na kimś, kto mógłby udzielić mi wystarczającej ilości informacji, żebym nie błąkał się po jakichś wioskach, ale darowanemu zwierzęciu nieparzystokopytnemu nie zagląda się w kartę dentystyczną.
Dina była nauczycielką angielskiego, więc tenże język wykorzystywaliśmy do komunikacji międzyludzkiej.
Najpierw poszliśmy do salonu telefonii komórkowej, gdzie poznałem Murata. Nastąpiło wielkie odkrycie, że mówię w lokalnym narzeczu, a także związana z tym ulga: gdy kilka miesięcy wcześniej odwiedził ich inny gość, nie mówił ani słowa po rosyjsku i mieli z nim średni ubaw. Po chwili przyszła cała ekipa i z pewnym żalem pożegnałem Murata, z którym dość fajnie się rozmawiało. Okazało się, że przedwczesnym, bo cała drużyna była więcej niż kontaktowa. Poszliśmy do mieszkania, które wynajmowali w kilka osób, żeby mieć miejsce do grania na gitarach. Koszt miesięczny: 7500 rubli. Mieszkanie dość solidnych rozmiarów, na środku oczywiście telewizor z podpiętym komputerem, dookoła wzmacniacze, gitary, resztki jedzenia, butelki po wodzie i oranżadach. Za czystość wielu punktów nie można im było dać, ale z radością zostawiłem rzeczy i rzuciliśmy się zwiedzać Derbent.
Spacer przez centrum pozwolił stwierdzić, że nie brak w Derbencie porzuconych fabryk, zakładów produkcyjnych i że jeszcze nie doszli do etapu restauracji tego wszystkiego. Straszyła ogromna fabryka trudno powiedzieć czego (sami nie wiedzieli, chociaż matka jednego z nich tam pracowała, coś o obróbce metalu wspomniał, ale nie był pewien). Wyglądało na to, że ukradziono z niej już absolutnie wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Na pociechę, główny plac z Leninem był dość ładnie odnowiony i pełen życia, głównie pod postacią bawiących się dzieci.
Nastał czas na atrakcję numer jeden całej Republiki, jedyne UNESCO jakie mają: twierdzę. Widać ją z daleka, ciągnie się od gór aż do morza. Przy dokładniejszym rzucie oka widać, że wiele części jest dość nowych. Jak mi wyjaśniono, lokalna ludność podbierała solidne, mające po 2000 lat bloki kamienne, do budowy swoich domów, bo przecież były o wiele lepsze niż te współczesne. Za 200 rubli weszliśmy na teren atrakcji. Ten jest ogromny, chodząc spokojnym krokiem zeszło nam tam ponad dwie godziny. Są dwa muzea (średnio porywające, no mają dywany ścienne i trochę sprzętów domowych), stare łaźnie, ciemnica, a także język smoka - kładka wystająca nad przepaść. Kiedyś służyła do pozbywania się ludzi, obecnie jest zamurowana - bo parę lat temu młodzież na koniec szkoły popiła, poszła się bawić i jeden poleciał. Oczywiście moi przewodnicy uznali ten murek za absolutną bzdurą i wskoczyli na smoczy język, bardzo się przy tym dziwiąc, że nie mam ochoty podchodzić do krawędzi i zobaczyć sobie, że tam to jest z dobre 70 metrów w dół i że nie ma żadnych szans na przeżycie jak się poleci. Wspominali też swój koniec ogólniaka jak to po pijaku po tym biegali i się popychali, u nich jakoś nikt nie spadł. Podobno są też sekretne tunele prowadzące w góry, które pozwalały na wycieczki w trakcie oblężeń. Podobno twierdza nigdy nie została zdobyta i była bardzo ważnym miejscem - obejść się jej nie dało, więc albo trzeba było zapłacić, albo walczyć. Szedł tędy Dżyngis-chan, oszczędził miasto, ale wziął przewodników, którzy mieli przeprowadzić go przez Kaukaz.
Na terenie całego obiektu trwały dość szeroko zakrojone prace remontowe, związane z projektem Derbent 2018. Na ten właśnie rok Derbent ma być odnowiony na całego, mają być uroczystości, a z miasto ma stać się atrakcję turystyczną regionu. Podobne plany były w latach 90-tych, ale niestety, pieniądze na te cele władze lokalne rozkradły. Teraz oczywiście też kradną, ale już nieco mniej, nie więcej niż połowę budżetu. Widzę więc, że jest solidna poprawa i że Dagestan się cywilizuje.
- Mówią wam na zachodzie, że Rosjanie kochają Putina. Nikt go nie kocha, my się po prostu boimy, że kto nie będzie, to będzie gorszy. Za Gorbaczowa padł kraj. Za Jelcyna nędza. Potem Putin i stabilizacja. Miedwiedew i lekka dupa. Putin wraca i się poprawia. Teraz to w ogóle nie jest ciężko, każdy wyżyje, ciężko to było kiedyś. A co, wybierzemy np. Żyrinowskiego lub Ziuganowa?
Pomyślałem sobie, że jednak było paru rozsądnych polityków w historii Rosji, ale faktem jest, że nigdy nie zdobyli bardzo szerokiego poparcia.
- Głosujecie na niego?
- Nikt z nas nie głosuje. Nie obchodzi nas to. Ma niemal żaden wpływ na nasze życie.
- Ja raz w życiu zagłosowałem - powiedział Zaur. - Strasznie się upiłem i przez pomyłkę poszedłem do lokalu wyborczego. Nie pamiętam na kogo zagłosowałem.
Pomyślałem sobie, że jednak przyjazne relacje z Turcją i UE mogłyby sprawić, że mieliby trochę tańsze niektóre rzeczy, ale w jakimś stopniu racja, kto siedzi w Moskwie ma mały wpływ na rzeczywistość tego końca świata. Nie sądziłem jednak, że rozwój demokracji w Rosji napotyka na takie trudności, chociaż przypadek kolegi wskazywał na to, że tania wódka może jakoś ten złożony proces wesprzeć.
Gdy schodziliśmy ze wzgórza z twierdzą, minęły nas dzieci.
- Chochły, chochły!
- Wiesz co to znaczy?
- Wydaje mi się, że tak się pogardliwie określa Ukraińców.
- Tutaj tak się mówi na Rosjan. Mówimy po rosyjsku, obaj jesteśmy blond, więc myślą, że jesteśmy rosyjskimi turystami
- Chochły, chochły! - dzieci sobie nie odpuszczały
- ZARAZ KTOŚ DOSTANIE W RYJ! - rzucił Max po rosyjsku
- Chochły, chochły!
- Gururururururnuru - powiedział Zaur po azersku. Nastała cisza.
- Co powiedziałeś?
- Wstyd mi tłumaczyć, ale zrozumieli, że jesteśmy tutejsi. Tak w ogóle, nie wyglądasz na ruskiego, tylko na Czeczena. Oni też noszą brody i mają taką mniej więcej karnację. Jeżeli pojedziesz do Groznego, to duże szanse, że będą brali cię za lokalnego i bez bólu się wtopisz w tłum.
Poszliśmy do bardzo ładnego lokalu, Rendez-vous.
- Nie można palić, czy jesteś to w stanie zaakceptować?
- Jezusie nazareński, tak, jestem. Przeżyję zjedzenie posiłku bez papierosa.
- Bo możemy iść do takiego, co można palić, ale jedzenie gorsze.
- Może być niepalący. W Moskwie wszystkie są niepalące.
Zdziwienie.
W Rendez-vous czekaliśmy dość długo na jedzenie. Moi gospodarze zajmowali się filmowaniem wesel. Mówili, że w kwietniu sezon dopiero w powijakach, więc mają trochę czasu, żeby ze mną pochodzić po mieście.
- Się ludziom wydaje, że jak filmujesz wesela, to się ochlejesz. Nie da się pić, bo na weselu możesz mieć i 600 osób. No to napij się z każdym stołem, dużo pokamerujesz wtedy, a jakie ujęcia zrobisz!
- Ja i tak piję, a potem kameruję - zeznał Zaur.
Na zamówione czuda czekaliśmy tak długo, że rozważaliśmy zjedzenie zastawy stołowej. Dowiedziałem się dlaczego pobliska mieścina nazywa się Dagestańskie Ognie - nie strzelają, złoża gazu ziemnego są tak blisko ziemi, że wystarczy przystawić zapalniczkę, żeby otrzymać niezgorszy płomień. Czasem zapalają się samoczynnie i bywa, że w nocy widać jak płoną. Wydobywają, praca podła, szkodliwa dla zdrowia i słabo płatna. Zapytałem ich o potencjalną niepodległość republiki.
- Tu mieszka kilkadziesiąt grup etnicznych, do tego bywają różnice religijne. Po separacji byłby drugi rozpad Jugosławii. To jest cud, że jest takie miejsce na świecie, że spotyka się czterech przyjaciół, każdy ma inną opcją religijną, wliczając w to ateistę, a nie ma to żadnego wpływu na relacje między nami. Derbent ma takie tradycje od ponad dwóch tysięcy lat, zawsze było tu pełno różnych ludzi, którzy brali śluby, konwertowali czasem z jednej wiary na drugą. Nigdy właściwie nie było to problemem. Widzieliśmy co się działo w Czeczenii, dlatego wszelakie próby nacjonalizmu poszczególnych grup etnicznych są tłumione. Gdy pojawił się tu bardziej wojowniczy imam, to pewnego dnia przyjechał OMON i go zabrał, przy okazji też kilku zwolenników. Nikt z nas nie wini muzułman za to, wariaci są w każdej grupie etnicznej. Zresztą sami muzułmanie są pierwsi do raportowania ekstremizmów, bo uważają, że im psują opinie. W latach dziewięcdziesiątych było tu dość luźno i chaotycznie. Radykałowie zaczęli przychodzić do szkół i mówić o wojnie wyzwoleńczej ku chwale islamu. Parę osób się na to złapało, ale większość nie. Teraz takie coś nie ma prawa się wydarzyć.
Zapytałem o relacje z Czeczenią:
- W porządku. Było trochę problemów po Budionnowsku, bo zginęli tam ludzie z Dagestanu, ale obecnie jest w miarę dobrze.
Z cyklu definicja standardu życia:
- Jak ci się rozładuje telefon, a musisz zadzwonić, to podejdź tu do kogokolwiek i poproś, jasne, że ci pozwoli. A najlepiej to podejdź do grupy brodatych islamistów, oni zawsze pomagają. Byłem kiedyś w Moskwie, padł mi telefon. TRZYDZIEŚCI minut prosiłem ludzi zanim ktoś dał mi zadzwonić. Jak tak można żyć? Co oni myśleli, że ja chciałem im ukraść ten telefon?
Gdy w końcu podano nam jedzenie, odkryłem uroki Mendi - dagestańskiej herbaty lodowej. Świetna, dużo lepsza niż Lipton albo Nestea. I zapewne z tego powodu nigdy jej w Moskwie nie widziałem. Podobno są gdzieś sklepy mniejszości i tam będą mieli, ale tanio to na pewno nie będzie.
Wieczorem Max odprowadził mnie do czasowego mieszkania. Siedział tam Cedric. Cedric wyglądał jak młody Szamil Basajew, z taką dokładnie brodą. Oczywiście okazało się, że jest super przyjazny. Przez jakieś trzy godziny graliśmy w Mortal Kombat, a potem ścigali się w Blur. Cedric okazał się być najlepszym z lokalnych gitarzystów. Nie mówił ani słowa po angielsku, więc mogłem mu potłumaczyć teksty z gier komputerowych na rosyjski. Omówiliśmy nasze zainteresowania muzyczne, spotkaliśmy się przy Metallice, jego ulubionym zespołem było Muse, znał też dość dużo thrashu (SLAYEEEEER!), ale preferował lżejsze granie. Sam grał na poziomie ciężkości powiedzmy Deep Purple z bluesowymi wtrętami.
Koło 1 w nocy się pożegnaliśmy. Zanim położyłem się spać, spróbowałem wybrać piasek i gruz z wanny, a potem stanąć w pantoflach tak, żeby niczego broń boże nie dotknąć. Brudno to mało powiedziane. Gdy się położyłem, dość szybko wstałem i ubrałem długi rękaw - pościel musiała tam leżeć latami, waniało też brudem i kurzem. Mimo tych drobnych przeszkód cywilizacyjnych, byłem zachwycony. Udało mi się spędzić jeden z najciekawszych dni od miesięcy. W końcu zobaczyłem jakieś ładne rzeczy. A przede wszystkim miałem stado lokalnych znajomych. Zasypiałem niecierpliwie oczekując następnego dnia.
I drapiąc się z brudu.