We wrześniu rok szkolny sobie mijał, a my mieliśmy malutko lekcji - nie otworzyła się większość z zaplanowanych grup. Początkowo miałem mieć cztery dni w tygodniu po sześć lekcji dziennie. Po miesiącu miałem totalny burdel, z zajętym piątkowym wieczorem, kawałkami popołudnia w poniedziałek i środę, godziną we wtorki i czwartki, i właściwie niczym więcej na stałe. Pod godzinami byłem o dobre dziesięć, a co ciekawsze, nie byłem wyjątkiem. Przeważająca większość nauczycieli kontraktowych była pod godzinami.
Największe jednak zdziwienie budziło w nas odkrywanie tego, że godzinowi mają lekcji po sufit. Co otwierała się nowa grupa, to dostawali ją oni. W efekcie, mnie płacono za 24 godziny, a wyrabiałem w sumie od 6 do 14, zależnie jak zawiało, ale zawsze od poniedziałku do piątku. W tej samej szkole i w te same dni moja koleżanka na kontrakcie godzinowym miała 28 lekcji w ciągu czterech dni! Chwilę nad tym wszyscy dumaliśmy, aż po jakimś czasie przypomnieliśmy sobie zebranie kolektywu, A spotkało B i dało C:
Z okazji roku pańskiego 2016/2017 wymyślono sobie, że nauczycieli kontraktowych będzie się trzymało do robienia zastępstw i do uczenia grup, których inni nie chcą, czy to z powodu godzin zajęć, czy to z powodu przedziału wiekowego - wiele osób nie chce uczyć dzieci w wieku 3-6, w tym i my. Jednak skoro kontraktowy nie może odmówić, to proszę, macie chłam wszelaki.
W efekcie tej decyzji, zaczęto rzucać w nas wszystkim, czego nie chciał wziąć nikt. A gdzie zasada, że najpierw kontraktowi dostają klasy, a potem godzinowi? Skarż się, skarż się, na sam Kreml sobie możesz napisać. Podpisałeś kontrakt? Przyjechałeś do Moskwy? To teraz cierp. Tamte plany? Tamte plany to były projekcje! Nikt nikomu niczego nie obiecał. Co z tego, że miałeś mieć Upper Intermediate, daliśmy je komuś innemu i nic ci do tego.
Największe jednak zdziwienie budziło w nas odkrywanie tego, że godzinowi mają lekcji po sufit. Co otwierała się nowa grupa, to dostawali ją oni. W efekcie, mnie płacono za 24 godziny, a wyrabiałem w sumie od 6 do 14, zależnie jak zawiało, ale zawsze od poniedziałku do piątku. W tej samej szkole i w te same dni moja koleżanka na kontrakcie godzinowym miała 28 lekcji w ciągu czterech dni! Chwilę nad tym wszyscy dumaliśmy, aż po jakimś czasie przypomnieliśmy sobie zebranie kolektywu, A spotkało B i dało C:
Z okazji roku pańskiego 2016/2017 wymyślono sobie, że nauczycieli kontraktowych będzie się trzymało do robienia zastępstw i do uczenia grup, których inni nie chcą, czy to z powodu godzin zajęć, czy to z powodu przedziału wiekowego - wiele osób nie chce uczyć dzieci w wieku 3-6, w tym i my. Jednak skoro kontraktowy nie może odmówić, to proszę, macie chłam wszelaki.
W efekcie tej decyzji, zaczęto rzucać w nas wszystkim, czego nie chciał wziąć nikt. A gdzie zasada, że najpierw kontraktowi dostają klasy, a potem godzinowi? Skarż się, skarż się, na sam Kreml sobie możesz napisać. Podpisałeś kontrakt? Przyjechałeś do Moskwy? To teraz cierp. Tamte plany? Tamte plany to były projekcje! Nikt nikomu niczego nie obiecał. Co z tego, że miałeś mieć Upper Intermediate, daliśmy je komuś innemu i nic ci do tego.
Październik był czasem, gdy dopiero do nas docierało, że zmuszono nas do gry w pokera, w której siedzimy tyłem do wielkiego lustra, a w tym czasie rozdają nam znaczone karty i nie bardzo pozwalają na odejście od stołu.
Dopiero w grudniu zrozumieliśmy pełen obraz katastrofy i tego, jak bardzo nas ujebano. Wtedy po raz pierwszy policzyłem sobie, ile mam dni do końca kontraktu. Wiedziałem też, że następnego nawet nie dotknę.
Cała sprawa miała pewien wymiar psychologiczny: na etapie połowy października wszyscy żyliśmy w paranoi, że zaraz zaczną zwalniać: wielu z nas nie miało nawet dwudziestu godzin na kontraktach trzydziestogodzinnych; wszyscy jeździliśmy po mieście i robili zastępstwa; grupy, które miały się otwierać - przepadały... A nam za to wszystko płacono. Relaksu nie było, bo człowiek nie znał dnia ani godziny, gdy go wezwą na jakiś zakład, gdzie może czekać grupa C1, ale może też czekać grupa czterolatków, które jeszcze gaworzą. Panował strach przed zwolnieniami, przy piwach mówiło się, że firma zatrudniła zbyt wiele osób i zaraz zacznie dziękować – bo ile osób może dostawać za 30 lekcji, gdy uczą ledwie 18? W tym fachu znalezienie pracy późną jesienią jest bardzo trudne, a struktura wypłat sprawia, że oszczędności ma bardzo mało osób. Przy okazji zajmowałem się własnym rozwojem zawodowym i oddawaniem czci Kopiejce. Na nudę narzekać nie mogłem, ale przyszłość nie malowała się w pastelowych barwach.
Z ciekawszych epizodów jesiennych, na pewno zapamiętam poniższe:
Pod koniec września dostałem dość specyficzną panią psycholog, której syn studiował w Australii. Wybierała się do niego w odwiedziny i bała się, że wyjdzie na kretynkę ze względu na jej kompetencje językowe (średnie A2). Początkowo nie byłem przesadnie podniecony wizją uczenia kogoś na tym poziomie, ale nie mogłem odmówić. Ku memu wielkiemu zaskoczeniu - była bajka! Najpierw ustaliliśmy wspólnie, co jej potrzebne (lotnisko, zakupy, restauracja, transport miejski, sprzęty domowe), potem ja lepiłem lekcje kompilując kilka książek. Czasem wychodził z tego bajzel, bo miałem jakby trzy lekcje z różnych parafii gramatycznych, za to wszystkie o np. lotnisku. Uczennica miała pasję i zapał, przyszła nawet raz i powiedziała, że oglądała z mężem jakiś film, a tam coś, co jej pokazałem i że to super, że to działa, że to ma sens. Gdyby wszyscy mieli taką motywację i tak miło się odnosili do człowieka… Rzucała się na wszystko jak dzik na żołędzie, zadania domowe robiła godzinami, przepisując przy tym nowe słówka po kilkanaście razy. Po dwóch tygodniach niemal się zaprzyjaźniliśmy, nasze wspólne poziomy stresu opadły do właściwie zera. Po trzech wyjechała do Australii. Prosiłem, żeby wpadła pogadać po powrocie, ale niestety, nie dowiedziałem się, jak jej poszło w krainie kangurów. Mnie z nią poszło fajnie, ale od dnia kiedy weszła do szkoły było jasne, że po tych kilkunastu lekcjach oddali się.
We wrześniu poznaliśmy też Nikitę. Istnieje pewna reguła: uczeń imieniem Nikita jest zawsze najgorszym uczniem w grupie. Sasza, Vladimir czy Igor są w porządku, ale jak masz Nikitę, to masz problem. Ten Nikita był dziesięciolatkiem, którego zapisano na 1-2-1 z angielskiego. Rodzice nie wiedzieli czego chcą, poza tym, że mamy go nauczyć języka, oczywiście jak najszybciej. Rodziców osobiście i tak nigdy nie poznaliśmy, bo dziecię miało gruzińskiego kierowcę ('Me English no!'), który nie był w stanie powiedzieć nam niczego o oczekiwaniach związanych z edukacją panicza. Błądząc solidnie po omacku robiliśmy z nim lekcje łączące materiał z jego szkoły z tym, czego u nas uczyło się na tym poziomie. W państwowej był koszmar, podręcznik najgorszego rosyjskiego typu (a nawet sortu). Na zadania domowe kazano mu się uczyć kretyńskich wierszyków, których nie rozumiał. Siadaliśmy z nim, robili rymowankę, przeglądali gramatykę (solidnie losową, taką, której nie zrozumiałby nikt) i w pozostałym czasie przewalali trochę ćwiczeń, z którejś z naszych książek, do tego gry i zabawy. Dziecko cudownie lotne i wdzięczne, z początku budziło w nim konfuzję to, że lekcje były tylko po angielsku, ale z czasem przyzwyczaił się i nie było to dla niego problemem. Niestety - okazało się być problemem dla... Rodziców! Matka Nikity uznała, że jej syn jest zbyt głupi, żeby uczyć się angielskiego po angielsku i zażądała od szkoły nauczyciela z Rosji. Nie pomogły wyjaśnienia, racjonalne argumenty, ani to, że chłopak naprawdę lubił z nami pracować.
Jak myślicie, co stało się po jakimś miesiącu pracy z rosyjską nauczycielką?
Rodzice wypisali Nikitę ze szkoły. Co oczywiście nikogo by nie obchodziło, gdyby nie pewna korelacja obecności Nikity z kopiejką jego mamy.
Dopiero w grudniu zrozumieliśmy pełen obraz katastrofy i tego, jak bardzo nas ujebano. Wtedy po raz pierwszy policzyłem sobie, ile mam dni do końca kontraktu. Wiedziałem też, że następnego nawet nie dotknę.
Cała sprawa miała pewien wymiar psychologiczny: na etapie połowy października wszyscy żyliśmy w paranoi, że zaraz zaczną zwalniać: wielu z nas nie miało nawet dwudziestu godzin na kontraktach trzydziestogodzinnych; wszyscy jeździliśmy po mieście i robili zastępstwa; grupy, które miały się otwierać - przepadały... A nam za to wszystko płacono. Relaksu nie było, bo człowiek nie znał dnia ani godziny, gdy go wezwą na jakiś zakład, gdzie może czekać grupa C1, ale może też czekać grupa czterolatków, które jeszcze gaworzą. Panował strach przed zwolnieniami, przy piwach mówiło się, że firma zatrudniła zbyt wiele osób i zaraz zacznie dziękować – bo ile osób może dostawać za 30 lekcji, gdy uczą ledwie 18? W tym fachu znalezienie pracy późną jesienią jest bardzo trudne, a struktura wypłat sprawia, że oszczędności ma bardzo mało osób. Przy okazji zajmowałem się własnym rozwojem zawodowym i oddawaniem czci Kopiejce. Na nudę narzekać nie mogłem, ale przyszłość nie malowała się w pastelowych barwach.
Z ciekawszych epizodów jesiennych, na pewno zapamiętam poniższe:
Pod koniec września dostałem dość specyficzną panią psycholog, której syn studiował w Australii. Wybierała się do niego w odwiedziny i bała się, że wyjdzie na kretynkę ze względu na jej kompetencje językowe (średnie A2). Początkowo nie byłem przesadnie podniecony wizją uczenia kogoś na tym poziomie, ale nie mogłem odmówić. Ku memu wielkiemu zaskoczeniu - była bajka! Najpierw ustaliliśmy wspólnie, co jej potrzebne (lotnisko, zakupy, restauracja, transport miejski, sprzęty domowe), potem ja lepiłem lekcje kompilując kilka książek. Czasem wychodził z tego bajzel, bo miałem jakby trzy lekcje z różnych parafii gramatycznych, za to wszystkie o np. lotnisku. Uczennica miała pasję i zapał, przyszła nawet raz i powiedziała, że oglądała z mężem jakiś film, a tam coś, co jej pokazałem i że to super, że to działa, że to ma sens. Gdyby wszyscy mieli taką motywację i tak miło się odnosili do człowieka… Rzucała się na wszystko jak dzik na żołędzie, zadania domowe robiła godzinami, przepisując przy tym nowe słówka po kilkanaście razy. Po dwóch tygodniach niemal się zaprzyjaźniliśmy, nasze wspólne poziomy stresu opadły do właściwie zera. Po trzech wyjechała do Australii. Prosiłem, żeby wpadła pogadać po powrocie, ale niestety, nie dowiedziałem się, jak jej poszło w krainie kangurów. Mnie z nią poszło fajnie, ale od dnia kiedy weszła do szkoły było jasne, że po tych kilkunastu lekcjach oddali się.
We wrześniu poznaliśmy też Nikitę. Istnieje pewna reguła: uczeń imieniem Nikita jest zawsze najgorszym uczniem w grupie. Sasza, Vladimir czy Igor są w porządku, ale jak masz Nikitę, to masz problem. Ten Nikita był dziesięciolatkiem, którego zapisano na 1-2-1 z angielskiego. Rodzice nie wiedzieli czego chcą, poza tym, że mamy go nauczyć języka, oczywiście jak najszybciej. Rodziców osobiście i tak nigdy nie poznaliśmy, bo dziecię miało gruzińskiego kierowcę ('Me English no!'), który nie był w stanie powiedzieć nam niczego o oczekiwaniach związanych z edukacją panicza. Błądząc solidnie po omacku robiliśmy z nim lekcje łączące materiał z jego szkoły z tym, czego u nas uczyło się na tym poziomie. W państwowej był koszmar, podręcznik najgorszego rosyjskiego typu (a nawet sortu). Na zadania domowe kazano mu się uczyć kretyńskich wierszyków, których nie rozumiał. Siadaliśmy z nim, robili rymowankę, przeglądali gramatykę (solidnie losową, taką, której nie zrozumiałby nikt) i w pozostałym czasie przewalali trochę ćwiczeń, z którejś z naszych książek, do tego gry i zabawy. Dziecko cudownie lotne i wdzięczne, z początku budziło w nim konfuzję to, że lekcje były tylko po angielsku, ale z czasem przyzwyczaił się i nie było to dla niego problemem. Niestety - okazało się być problemem dla... Rodziców! Matka Nikity uznała, że jej syn jest zbyt głupi, żeby uczyć się angielskiego po angielsku i zażądała od szkoły nauczyciela z Rosji. Nie pomogły wyjaśnienia, racjonalne argumenty, ani to, że chłopak naprawdę lubił z nami pracować.
Jak myślicie, co stało się po jakimś miesiącu pracy z rosyjską nauczycielką?
Rodzice wypisali Nikitę ze szkoły. Co oczywiście nikogo by nie obchodziło, gdyby nie pewna korelacja obecności Nikity z kopiejką jego mamy.
Pierwszy raz na godziny wszedłem pod koniec października, ale już na początku grudnia ich nie miałem - jedna z grup skończyła się. Do tego zakończył się mój 1-2-1. Była to wspaniała przygoda, dziewczyna koło trzydziestki, która bała się mężczyzn, ale jeszcze bardziej przerażały ją kobiety. Żądała więc nauczyciela-samca, a że nasza szkoła lubi pieniądze bardziej niż politykę równouprawnienia (którą to oczywiście ma zapisaną w paru ładnych papierach), to samca dostawała. Przede mną miała kilku nauczycieli, ale większości z nich nie lubiła. Jeszcze zanim zacząłem, ostrzeżono mnie, że jest inaczej i żeby być empatycznym. Byłem, ale wyglądało to tak, że ilekroć zbliżałem się na odległość poniżej metra, to dostawała paniki. Żeby jej nie stresować, siadałem dość daleko. Ja tam mogę sobie krzyczeć, natura mnie tak hojnie wyposażyła, że umiem, ale ona akurat nie mogła, więc ja ją słabo słyszałem. Dość szybko wyznała mi, że jest lesbijką i chyba była rozczarowana, że nie zrobiło to na mnie wielkiego wrażenia. Nie wiem po co mi ta informacja w kontekście uczenia kogoś języka. Rozumiem, że w Rosji to nieco wyższy poziom trudności, ale trudno mi wiązać orientację seksualną z tym, że kobieta wpada w histerię i zapaść, bo zrobiła błąd w ćwiczeniu. Kładłem teorie uczenia: jak na 20 przykładów masz 2 błędy, to jesteś boska, to jest poziom dla ciebie. Robiłem motywację pozytywną. To wymiatasz, tu trochę mniej, ale jedziemy razem! Nic nie działało. Nie pracowała, była malarką, pieniądze brała chyba od rodziców – ciuchy, tablet i telefon warte więcej niż pół naszej szkoły. Ustaliłem, że jej ulubionym malarzem był Lewitan, więc próbowałem z nią rozmawiać o malarstwie rosyjskim (patrzcie ludzie z czego można się podciągnąć przygotowując do zajęć). Nie szło jeszcze bardziej niż angielski, którego to poziom miała dość dobry – B1 wchodzące w B2 (na B2 nie chciała iść i mówiła, że na pewno nie da rady – dałaby, ale jak ktoś nie chce, to nie będę go na siłę uszczęśliwiał).
Nie mam wszystkich danych, ale na pewno miała trójkę nauczycieli przede mną i dopiero ostatni jej się spodobał. Jak z nim z pisałem, to widziałem, że chciał mi pomóc, ale nie wiedział jak. Ostrzegł, że miał sceny, że składała na niego skargi, że chciała go zmienić i dopiero po kilku miesiącach go zaakceptowała. Że jak przetrwam, to potem jest fajnie i że nawet piekła mu ciasta.
Nie przetrwałem. Nie dostałem nawet zupy z oleandra.
Gwoli prawdy: przede mną też kogoś odwaliła, zaś po mnie dostała innego, którego zaakceptowała. Chłop był bardzo świeży, pełen dobrych chęci, ale też dość wystraszony. Myślę, że polubiła go dlatego, że mogła go zdominować, a raczej, że po prostu siedzieli sobie przerażeni wspólnie (na niego chyba zresztą też złożyła skargę). Z tej okazji on musiał jeździć pół Moskwy, żeby się z nią zabawiać i gaworzyć. Cieszył się jak trędowaty na kwarantannę, bo mówił, że mu z nią ciężko i że chwilami całkowicie nie wie, co robić, gdy ona zamyka się w sobie.
Takie okazy przez DEKADY szły do nauczycieli godzinowych. Dla wszystkich było jasne, że to długo nie potrwa, i że nie będzie szampana z truskawkami na końcu. Jednak nagle godzinowi walili sobie pod 30 na grupach nastolatków (które niemal zawsze trwają cały rok), a my, kontraktowi, dostawaliśmy takie przelotne zjawiska. W tym ludzi, którzy uznali, że kurs angielskiego wychodzi taniej niż psychoterapia, a jest bardziej akceptowalny społecznie.
Nie przetrwałem. Nie dostałem nawet zupy z oleandra.
Gwoli prawdy: przede mną też kogoś odwaliła, zaś po mnie dostała innego, którego zaakceptowała. Chłop był bardzo świeży, pełen dobrych chęci, ale też dość wystraszony. Myślę, że polubiła go dlatego, że mogła go zdominować, a raczej, że po prostu siedzieli sobie przerażeni wspólnie (na niego chyba zresztą też złożyła skargę). Z tej okazji on musiał jeździć pół Moskwy, żeby się z nią zabawiać i gaworzyć. Cieszył się jak trędowaty na kwarantannę, bo mówił, że mu z nią ciężko i że chwilami całkowicie nie wie, co robić, gdy ona zamyka się w sobie.
Takie okazy przez DEKADY szły do nauczycieli godzinowych. Dla wszystkich było jasne, że to długo nie potrwa, i że nie będzie szampana z truskawkami na końcu. Jednak nagle godzinowi walili sobie pod 30 na grupach nastolatków (które niemal zawsze trwają cały rok), a my, kontraktowi, dostawaliśmy takie przelotne zjawiska. W tym ludzi, którzy uznali, że kurs angielskiego wychodzi taniej niż psychoterapia, a jest bardziej akceptowalny społecznie.