Jakoś z tej rozmowy wyszło, że wymieniliśmy się numerami telefonów. Dostałem w parę dni później pytanie czy mogę kogoś polecić. Poleciłem Aligatora, bo - znowu - jestem idiotą. Dopiero trochę później zrozumiałem, że dziecko absolutnie chciało mnie i nikogo innego. W sumie nie takie dziwne, to jak nam się razem pracowało, to była bajka. Nastia rozpierdalała ćwiczenia w drobny mak, była absolutnie najlepsza w swojej grupie, do tego przegrzeczna i dobrze ułożona. Był to jedyny przypadek, że gdy ją czasem zostawiano w szkole na 40 minut przed lekcją, to wymyślałem jej różne zabawy, żeby się nie nudziła. Teoretycznie był to mój czas wolny, ale chyba bym umarł, gdyby jej było nudno i smutno samej pod salą. Aż mnie współpracownicy pytali co się dzieje, że siedzę i gadam z dzieckiem na korytarzu, gdy nie mam lekcji - bo zazwyczaj staramy się leczyć rodziców z takich pomysłów, że mogą nam podrzucać dzieci godzinę przed lekcją, a zabierać dwie po, bo my przecież i tak się nimi zajmiemy.
Temat powrócił we wrześniu. Tym razem zgodziłem się, umówiliśmy się na dzień, godzinę i miejsce.
Zmienili.
Drugi termin chwycił. No cóż, jak mi mówili, że to blisko stacji metra, to nie spodziewałem się dwudziestominutowej odysei po cholernie nieciekawej okolicy (wliczając w to kaukaski komis samochodowy z pojebanymi psami wyskakującymi przez płot). Gdy już zlokalizowałem brzydki blok, dość typowy dla moskiewskiego budownictwa, i przeszedłem przez klatkę schodową cuchnącą kocim moczem, drzwi otworzył mi ojciec Nastii.
W gaciach.
- Me English No - poinformował od razu, uśmiechając się dość pociesznie i rozkładając ręce.
- Dobrze, mówię po rosyjsku, tylko proszę przy Nastii tego nie ujawniać, bo będzie pizda z uczeniem.
Nie wzruszyło go to.
Mnie powaliło ich mieszkanie. Mieli tak ładnie, że właśnie o czymś w tym stylu marzyliśmy, gdy szukaliśmy własnego lokum w Moskwie. Boazerie, ekspres do kawy, parkiet, ciepłe kolory, wszystko nowe i świecące. Tyle, że mieli ciemno jak u nas, bo radzieckiej architektury bez wyburzenia pokonać się nie da. Na osłodę mieli taką galerię alkoholi w barku, że mogli sobie całą rodziną wyłączyć wizję na wiele miesięcy.
Spędziłem jedną z przyjemniejszych godzin miesiąca. Nastia, chociaż była na wczesnym poziomie A2, opowiadała mi o swoich wakacjach, ja jej o moich, ćwiczenia przewaliliśmy w rekordowym czasie. Przedstawiła mi młodszą siostrę, pokazała swoje ulubione książki Astrid Lindgren, cudownie miłe popołudnie. Aż się wahałem, czy brać za to pieniądze, ale suma doświadczeń jest taka, że jak ludzie dostają coś za darmo, to tego nie szanują. Byłem trochę zły na ojca, że po lekcji wkolebał się w gaciach i rzucił basem na pół domu 'TO TYSIĄC, TAK?'.
Tak, tysiąc. Nie możesz kurwa jakoś dyskretniej tego uregulować?
Krzyknąłem bardzo mało na warunki moskiewskie, bo wiedziałem, że wiele się nie urobię i zależało mi na tym, żeby ją uczyć. Niegdyś w Gruzji uczyłem o wiele mniej lotną dziewczynę za darmo, bo wierzyłem w to, że ma to sens i nie chciałem obciążać skromnego budżetu jej matki (ostracyzowanej przez rodzinę, bo rozwódka). Tu widziałem sens, a kopiejkę mogłem pobrać i tak. Zasada: jak chcesz mieć ucznia, to mówisz mniej. Jak nie chcesz, to więcej. A ja bardzo chciałem.
Umówiliśmy się na kolejną lekcję.
Odwołali, bo pojechali do Riazania na weekend.
Następne DWA miesiące próbowaliśmy zgrać nasze grafiki. Nie udawało się. Okazało się, że Nastia ma tak napakowany rozkład zajęć - balet, basen, konik, olimpiada wojskowa - że nie wraca do domu przed 17, a wtedy znowu ja mam lekcje. Do tego dochodził czas dostania się do ich mieszkania. W pewnym momencie rozważano nauki o 20, ale powiedziałem, że nie, dziesięciolatki nie uczy się dobrze o tej porze. W efekcie temat umarł.
Narodziło się jednak wiele nowych.