...czyli nie samymi przyjemnościami człowiek żyje.
Pierwszego dnia pobytu w stolicy światowego proletariatu poznałem mego współlokatora. Jeszcze zanim przyszedł wiedziałem, że bardzo źle nie będzie, bo jak ktoś ma w lodówce dwie butelki wina i cztery piwa, to są realne szanse, że się dogadamy, w najgorszym razie przy użyciu tych artefaktów. Okazało się to trochę mylące, bo już nigdy potem aż takiego zapasu nie miał, a co do wina to mej miłości nie podziela. Jednak gdy pojawił się po godzinie 20, wówczas udało nam się wykrzesać rozmowę na dobrze ponad godzinę, w miarę przyjemnie spędzić czas i ustalić reguły wspólnego użytkowania mieszkania, które to stało się naszym losem. Ledwo tam wszedłem, wiedziałem, że chłop jest dość pedantyczny, bo wszystko miał tak pięknie poukładane, że aż grzech było brać szklanki z szafki. Musiałem się tylko pogodzić z tym, że wziął sobie większy pokój i ma lepszy dywan na ścianie, o balkonie nie wspominając.
Pracodawca nie chciał mnie zajechać, a przynajmniej nie od razu. Wszystko zaplanowano tak, że podarowano mi dzień na odpoczynek. Pomysł ten bardziej ukierunkowany jest na ludzi zza Wielkiej Wody, mnie trudno było mieć ciężki zjazd przy godzinnej różnicy czasu. Potem dowiedziałem się, że w mojej grupie był pacjent, który przybył z Meksyku, jego podróż zajęła około 40 godzin i wymagała bodajże pięciu przesiadek, w tym jednej bonusowej, bo coś się u Niemców porąbało i dostał gratisowy lot Monachium-Berlin. To było dopiero parę dni później, facet nie istniał, miał przeźroczysty wzrok i poruszał się siłą przyzwyczajenia.
1 września cieszyłem się z nowych, chociaż nieco już znanych mi, okoliczności przyrody. Pojechałem na plac o wiadomym kolorze. Przy wejściu była dość solidna kontrola bezpieczeństwa (mieli już skonfiskowane parę piw i pół małej butelki wódki), a na samym placu trybuny rodem z festynu z okolic Duszanbe w 60-tych. Wiele się nie działo, kilka dni później dowiedziałem się, że na urodziny Moskwy przyjechało wiele znanych osób.
- Kto, na litość boską?
- Steven Seagal!
W kraju Cwietajewy, dla młodej, wykształconej Rosjanki, Steven Seagal jest gwiazdą. To już nawet nie to, że w królestwie ślepych jednooki zostaje królem.
Od środy do piątku miałem orientację. Nie miałem nic przeciwko, nie jest źle mieć orientację bardziej rozbudowaną niż 'tu są książki, a tam klasy, życzymy powodzenia!', nawet jeżeli niektóre rzeczy słyszy się po raz któryś. Przez trzy dni od 10 lub 11 do 17 lub 18 siedziałem sobie w salce z grupą mnie podobnych i chłonęliśmy wiedzę na rozliczne tematy - realiów życia (to mnie mniej zadziwiało, ale dla wielu osób cyrylica jest szyfrem na miarę arabskiego dla mnie), jak uczyć tego, a jak tamtego.
Początkowo nie wydawało mi się przesadnie możliwe zadzierzgnięcie wielkich więzów przyjaźni. Od pierwszego dnia wiedzieliśmy, że każde z nas zostanie odprawione w inną część miasta, będziemy uczyli różne poziomy, więc w sumie po co się bawić w rozmowy? Jednak odpowiednia ilość wspólnie wykonanych ćwiczeń, pokreślonych papierków i wymiany zdań sprawiła, że po trzech dniach poszliśmy na piwo. Wydawało mi się, że skończyły się szkolenia, zaczęła się robota.
Częściowo miałem rację.
Zaczęła się robota.
Nie skończyły się szkolenia...
A na piwie byliśmy tak zmęczeni, że ja poszedłem po dwóch, wiele osób po pierwszym.
/Tak przy okazji, w centrum Moskwy da się kupić piwo w ludzkiej cenie (120 rubli), tej inwestycji w surowiec płynny można dokonać w barze Kamczatka, ulica Kuznieckij Most. /
Przez następne czternaście dni (dziesięć roboczych) musiałem sadzać swój zad w centralnym biurze o godzinie 10. Potem następowało wspólne planowanie lekcji. O 12:45 opuszczałem to gościnne miejsce, by już o 15 rozpocząc uczenie w wersji aktywnej. To kończyłem w okolicach 21:15. Z dojazdami wyglądało to tak: wyjście z domu o 9:10, powrót w okolicach 22. Szkoły docelowe osiągałem koło 13:30, miałem więc ponad godzinę na przygotowanie lekcji dla trzech grup. Często udawało mi się wiele zrobić w trakcie wspólnych sesji planowania, jednak nigdy nie wszystko. Piątki były trochę lżejsze, ale też nie do etapu całkowitego wrzucenia na luz. Relaksacyjne w porównaniu, bo udawało mi się powracać do domu przed 21, ale i tak po 20, no ale nie miałem aż tylu lekcji. Po kilku dniach takiego trybu życia byłem na krawędzi pierdolnięcia tym wszystkim z łoskotem i ucieczką z kontraktu. Powstrzymało mnie kilka rzeczy, głównie oczekiwanie na Neubauten i irracjonalne poczucie, że nie mogę i że nie wypada mi tego zrobić wobec - lista osób, z którymi wspólnie niosłem ten krzyż. Jeżeli zdarzało mi się cudownie mieć 20 minut wolnego, to po prostu się gubiłem, nie wiedziałem, co z tym darem robić. Po kilku dniach nauczyłem się wykorzystywać każdą sytuację. Dom - jedzenie, prysznic, sen. Droga do pracy - w metrze jest wifi, więc maile i Facebook, może gazetka jeżeli aż tak dobrze idzie. Szkoła - FB zablokowane, więc maile, WhatsApp i gazetka.
Co zaś do lekcji... O ile na poranne szkolenia miałem z czego wykrzesać energię, o tyle w godzinach wieczornych zdarzało mi się niemal gubić w jakim języku mówię. W ciągu tych dwóch tygodni survivalu dwa razy się prawie wywróciłem, a raz się niemal porzygałem ze zmęczenia. Tylko wrodzonej dyskrecji udało mi się wtopić w ściany, dostać torsji gdzieś za zasłonami, a potem wrócić z uśmiechem do grupy. Gdy sobie robiłem pranie, to mój współlokator wieszał je za mnie, bo inaczej leżałoby w pralce przez kilkanaście godzin. Gdybym mieszkał sam, to musiałbym chodzić w mokrych gaciach - ramy czasowe nie pozwalały na ich rozwieszenie na wystarczającą ilość czasu do wyschnięcia.
Gdy szkolenie się skończyło odkryłem, że ten tryb działania nauczył mnie tego, że 135-minutową lekcję przygotowuję w 20. Może nie jest to jakiś hit, ale do przeżycia wystarczy, a jeżeli trafi się lepszy temat, to bywają przebłyski. W pewnym momencie zaczęło mnie to wkurwiać: ja wiem, że da się lepiej, ale mam 30 godzin lekcyjnych tygodniowo, do tego ponad trzy godziny szkoleń dziennie, kiedy ja to mam zrobić? Już nawet nie mówię, że gdyby tak mieć z godzinę dla siebie... W czterdzieści minut lepię solidną lekcję, w dwie godziny dobrą, ale wy mi nie dajecie tego czasu! Patrzę na to z perspketywy miesiąca i trochę rozumiem ten model postępowania. Pozbądź się kozy...
Gdy się skończyło... Gdy się już wyspałem... W sumie poczułem pewną wdzięczność za to wszystko. Taki syndrom sztokholmski. Albo wdzięczność do rabina, który wyrzucił wspomnianę kozę z chaty. Szkolenia były dość dobre, chociaż niektóre rzeczy powtarzały się wymiotną ilość razy. Do tego zredukowano mi lekcje, więc w ciągu kilku dni odpadły mi zarówno szkolenia, jak i lekcje. Przy ponad 26 godzinach tygodniowo poczułem niesamowity luz i posiadanie oceanów wolnego czasu. Nigdy jeszcze nie miałem takiej ilości lekcji tygodniowo, ale i tak czułem się niemal jak na wakacjach. Nie wstaję na budzik? Mam czas na jedzenie? Uprać i uprasować? Dziękuję, dziękuję, dziękuję!
Pierwszy miesiąc w nowym miejscu jest zawsze czasem wielkiej radości, stwierdzono to naukowo, nazywa się to fazą miesiąca miodowego - wszystko jest ciekawe, kolekcjonuje się głównie pozytywhe doświadczenia, przymyka oko na problemy. Trwa ona do jakichś trzech miesięcy, potem przechodzi się do fazy nienawiści i wścieklizny. Po kolejnych paru tygodniach/miesiącach, osiąga się konstans. Jest to taki nonsens, najpierw 'aaa, kocham!!!', potem 'aaaa, kurwa, nienawidzę!!!', by stanąć na 'a, może być, da się żyć'. Jak dziwnie by to nie brzmiało, suma doświadczeń mówi, że tak jest. Z początkowych tygodni pobytu w Moskwie na pewno zapamiętam głównie ten morderczy grafik pracy, ale na drugim miejscu będzie ludzka życzliwość. Ilekroć potrzebowałem pomocy, to znajdywała się ona niemal od razu, właściwie każdy z poznanych przełożonych podawał nam maila, a potem odpisywał na nasze zapytania, pewnie często dość trywialne z ich punktu widzenia. Nie wydaje mi się, żeby ktoś tu zostawał przełożonym z racji zasiedzenia, tylko raczej dlatego, że coś sobą reprezentuje. W szoku byłem, gdy po jednym mailu do mej bezpośredniej przełożonej otrzymałem niemal od razu odpowiedź, a z niej urodziło się spotkanie. Ona akurat nie miała żadnego interesu, żeby mnie oglądać, a mnie na widzeniu się z nią dość zależało, bo nie wiedziałem jak sobie zrobić jedno i drugie. Nie był to przypadek jednostkowy, w naszych rozmowach ciągle przewijało się, że 'ty, a ten się wydawał taki i owaki, a wczoraj mi pokazał palcem, gdzie znajdę to i tamto', 'taka antypatyczna na pierwszym spotkaniu, a na drugim prawie wszystko za mnie zrobiła'. Takie podejście na pewno nie będzie trwało przez cały semestr, jeżeli za miesiąc pójdzie się prosić o pomoc w znalezieniu książki, to pewnie zabiją śmiechem, a może i samą książką. Poziom trudności, podobnie jak i oczekiwania samodzielności, będzie się podnosił, podobnie i wymagania jakościowe. Jednak nie sądzę, że ludzie staną się naglo dziko chamscy, przebiegli i podli. Nie bardzo wyobrażam sobie, żeby ktoś nagle zaczął wrzeszczeć i ciskać w innych przedmiotami. Do podobnych scen - współpracy, nie miotania przedmiotami - dochodziło na płaszczyźnie najniższej, czyli nowych nauczyceli. Nierzadko uczymy tych samych kursów, niektórym zaczęły się wcześniej, innym później, więc dochodzi do współpracy. Podczas spotkań bywa, 'a tam w trzeciej lekcji, to sobie wywal to ćwiczenie, ja ci podeślę o wiele lepsze'. Spotkania mają miejsce w czasie wolnym od pracy, w weekendy oferta potrafi stać się tak bogata, że trzeba dokonywać wyborów - jedni inną do parku, drudzy do restauracji hinduskiej, inni na piwo, jeszcze ktoś tam chce na spacer po centrum.
Początki nowej drogi życia zapisują się więc zgłoskami obłożenie pracą, współpraca, empatia, pokaźna ilość opcji spędzania czasu wolnego. Mając w pamięci wszystkie etapy szoku kulturowego, pozostaje czekać kiedy i co zacznie wściekać.
Pierwszego dnia pobytu w stolicy światowego proletariatu poznałem mego współlokatora. Jeszcze zanim przyszedł wiedziałem, że bardzo źle nie będzie, bo jak ktoś ma w lodówce dwie butelki wina i cztery piwa, to są realne szanse, że się dogadamy, w najgorszym razie przy użyciu tych artefaktów. Okazało się to trochę mylące, bo już nigdy potem aż takiego zapasu nie miał, a co do wina to mej miłości nie podziela. Jednak gdy pojawił się po godzinie 20, wówczas udało nam się wykrzesać rozmowę na dobrze ponad godzinę, w miarę przyjemnie spędzić czas i ustalić reguły wspólnego użytkowania mieszkania, które to stało się naszym losem. Ledwo tam wszedłem, wiedziałem, że chłop jest dość pedantyczny, bo wszystko miał tak pięknie poukładane, że aż grzech było brać szklanki z szafki. Musiałem się tylko pogodzić z tym, że wziął sobie większy pokój i ma lepszy dywan na ścianie, o balkonie nie wspominając.
Pracodawca nie chciał mnie zajechać, a przynajmniej nie od razu. Wszystko zaplanowano tak, że podarowano mi dzień na odpoczynek. Pomysł ten bardziej ukierunkowany jest na ludzi zza Wielkiej Wody, mnie trudno było mieć ciężki zjazd przy godzinnej różnicy czasu. Potem dowiedziałem się, że w mojej grupie był pacjent, który przybył z Meksyku, jego podróż zajęła około 40 godzin i wymagała bodajże pięciu przesiadek, w tym jednej bonusowej, bo coś się u Niemców porąbało i dostał gratisowy lot Monachium-Berlin. To było dopiero parę dni później, facet nie istniał, miał przeźroczysty wzrok i poruszał się siłą przyzwyczajenia.
1 września cieszyłem się z nowych, chociaż nieco już znanych mi, okoliczności przyrody. Pojechałem na plac o wiadomym kolorze. Przy wejściu była dość solidna kontrola bezpieczeństwa (mieli już skonfiskowane parę piw i pół małej butelki wódki), a na samym placu trybuny rodem z festynu z okolic Duszanbe w 60-tych. Wiele się nie działo, kilka dni później dowiedziałem się, że na urodziny Moskwy przyjechało wiele znanych osób.
- Kto, na litość boską?
- Steven Seagal!
W kraju Cwietajewy, dla młodej, wykształconej Rosjanki, Steven Seagal jest gwiazdą. To już nawet nie to, że w królestwie ślepych jednooki zostaje królem.
Od środy do piątku miałem orientację. Nie miałem nic przeciwko, nie jest źle mieć orientację bardziej rozbudowaną niż 'tu są książki, a tam klasy, życzymy powodzenia!', nawet jeżeli niektóre rzeczy słyszy się po raz któryś. Przez trzy dni od 10 lub 11 do 17 lub 18 siedziałem sobie w salce z grupą mnie podobnych i chłonęliśmy wiedzę na rozliczne tematy - realiów życia (to mnie mniej zadziwiało, ale dla wielu osób cyrylica jest szyfrem na miarę arabskiego dla mnie), jak uczyć tego, a jak tamtego.
Początkowo nie wydawało mi się przesadnie możliwe zadzierzgnięcie wielkich więzów przyjaźni. Od pierwszego dnia wiedzieliśmy, że każde z nas zostanie odprawione w inną część miasta, będziemy uczyli różne poziomy, więc w sumie po co się bawić w rozmowy? Jednak odpowiednia ilość wspólnie wykonanych ćwiczeń, pokreślonych papierków i wymiany zdań sprawiła, że po trzech dniach poszliśmy na piwo. Wydawało mi się, że skończyły się szkolenia, zaczęła się robota.
Częściowo miałem rację.
Zaczęła się robota.
Nie skończyły się szkolenia...
A na piwie byliśmy tak zmęczeni, że ja poszedłem po dwóch, wiele osób po pierwszym.
/Tak przy okazji, w centrum Moskwy da się kupić piwo w ludzkiej cenie (120 rubli), tej inwestycji w surowiec płynny można dokonać w barze Kamczatka, ulica Kuznieckij Most. /
Przez następne czternaście dni (dziesięć roboczych) musiałem sadzać swój zad w centralnym biurze o godzinie 10. Potem następowało wspólne planowanie lekcji. O 12:45 opuszczałem to gościnne miejsce, by już o 15 rozpocząc uczenie w wersji aktywnej. To kończyłem w okolicach 21:15. Z dojazdami wyglądało to tak: wyjście z domu o 9:10, powrót w okolicach 22. Szkoły docelowe osiągałem koło 13:30, miałem więc ponad godzinę na przygotowanie lekcji dla trzech grup. Często udawało mi się wiele zrobić w trakcie wspólnych sesji planowania, jednak nigdy nie wszystko. Piątki były trochę lżejsze, ale też nie do etapu całkowitego wrzucenia na luz. Relaksacyjne w porównaniu, bo udawało mi się powracać do domu przed 21, ale i tak po 20, no ale nie miałem aż tylu lekcji. Po kilku dniach takiego trybu życia byłem na krawędzi pierdolnięcia tym wszystkim z łoskotem i ucieczką z kontraktu. Powstrzymało mnie kilka rzeczy, głównie oczekiwanie na Neubauten i irracjonalne poczucie, że nie mogę i że nie wypada mi tego zrobić wobec - lista osób, z którymi wspólnie niosłem ten krzyż. Jeżeli zdarzało mi się cudownie mieć 20 minut wolnego, to po prostu się gubiłem, nie wiedziałem, co z tym darem robić. Po kilku dniach nauczyłem się wykorzystywać każdą sytuację. Dom - jedzenie, prysznic, sen. Droga do pracy - w metrze jest wifi, więc maile i Facebook, może gazetka jeżeli aż tak dobrze idzie. Szkoła - FB zablokowane, więc maile, WhatsApp i gazetka.
Co zaś do lekcji... O ile na poranne szkolenia miałem z czego wykrzesać energię, o tyle w godzinach wieczornych zdarzało mi się niemal gubić w jakim języku mówię. W ciągu tych dwóch tygodni survivalu dwa razy się prawie wywróciłem, a raz się niemal porzygałem ze zmęczenia. Tylko wrodzonej dyskrecji udało mi się wtopić w ściany, dostać torsji gdzieś za zasłonami, a potem wrócić z uśmiechem do grupy. Gdy sobie robiłem pranie, to mój współlokator wieszał je za mnie, bo inaczej leżałoby w pralce przez kilkanaście godzin. Gdybym mieszkał sam, to musiałbym chodzić w mokrych gaciach - ramy czasowe nie pozwalały na ich rozwieszenie na wystarczającą ilość czasu do wyschnięcia.
Gdy szkolenie się skończyło odkryłem, że ten tryb działania nauczył mnie tego, że 135-minutową lekcję przygotowuję w 20. Może nie jest to jakiś hit, ale do przeżycia wystarczy, a jeżeli trafi się lepszy temat, to bywają przebłyski. W pewnym momencie zaczęło mnie to wkurwiać: ja wiem, że da się lepiej, ale mam 30 godzin lekcyjnych tygodniowo, do tego ponad trzy godziny szkoleń dziennie, kiedy ja to mam zrobić? Już nawet nie mówię, że gdyby tak mieć z godzinę dla siebie... W czterdzieści minut lepię solidną lekcję, w dwie godziny dobrą, ale wy mi nie dajecie tego czasu! Patrzę na to z perspketywy miesiąca i trochę rozumiem ten model postępowania. Pozbądź się kozy...
Gdy się skończyło... Gdy się już wyspałem... W sumie poczułem pewną wdzięczność za to wszystko. Taki syndrom sztokholmski. Albo wdzięczność do rabina, który wyrzucił wspomnianę kozę z chaty. Szkolenia były dość dobre, chociaż niektóre rzeczy powtarzały się wymiotną ilość razy. Do tego zredukowano mi lekcje, więc w ciągu kilku dni odpadły mi zarówno szkolenia, jak i lekcje. Przy ponad 26 godzinach tygodniowo poczułem niesamowity luz i posiadanie oceanów wolnego czasu. Nigdy jeszcze nie miałem takiej ilości lekcji tygodniowo, ale i tak czułem się niemal jak na wakacjach. Nie wstaję na budzik? Mam czas na jedzenie? Uprać i uprasować? Dziękuję, dziękuję, dziękuję!
Pierwszy miesiąc w nowym miejscu jest zawsze czasem wielkiej radości, stwierdzono to naukowo, nazywa się to fazą miesiąca miodowego - wszystko jest ciekawe, kolekcjonuje się głównie pozytywhe doświadczenia, przymyka oko na problemy. Trwa ona do jakichś trzech miesięcy, potem przechodzi się do fazy nienawiści i wścieklizny. Po kolejnych paru tygodniach/miesiącach, osiąga się konstans. Jest to taki nonsens, najpierw 'aaa, kocham!!!', potem 'aaaa, kurwa, nienawidzę!!!', by stanąć na 'a, może być, da się żyć'. Jak dziwnie by to nie brzmiało, suma doświadczeń mówi, że tak jest. Z początkowych tygodni pobytu w Moskwie na pewno zapamiętam głównie ten morderczy grafik pracy, ale na drugim miejscu będzie ludzka życzliwość. Ilekroć potrzebowałem pomocy, to znajdywała się ona niemal od razu, właściwie każdy z poznanych przełożonych podawał nam maila, a potem odpisywał na nasze zapytania, pewnie często dość trywialne z ich punktu widzenia. Nie wydaje mi się, żeby ktoś tu zostawał przełożonym z racji zasiedzenia, tylko raczej dlatego, że coś sobą reprezentuje. W szoku byłem, gdy po jednym mailu do mej bezpośredniej przełożonej otrzymałem niemal od razu odpowiedź, a z niej urodziło się spotkanie. Ona akurat nie miała żadnego interesu, żeby mnie oglądać, a mnie na widzeniu się z nią dość zależało, bo nie wiedziałem jak sobie zrobić jedno i drugie. Nie był to przypadek jednostkowy, w naszych rozmowach ciągle przewijało się, że 'ty, a ten się wydawał taki i owaki, a wczoraj mi pokazał palcem, gdzie znajdę to i tamto', 'taka antypatyczna na pierwszym spotkaniu, a na drugim prawie wszystko za mnie zrobiła'. Takie podejście na pewno nie będzie trwało przez cały semestr, jeżeli za miesiąc pójdzie się prosić o pomoc w znalezieniu książki, to pewnie zabiją śmiechem, a może i samą książką. Poziom trudności, podobnie jak i oczekiwania samodzielności, będzie się podnosił, podobnie i wymagania jakościowe. Jednak nie sądzę, że ludzie staną się naglo dziko chamscy, przebiegli i podli. Nie bardzo wyobrażam sobie, żeby ktoś nagle zaczął wrzeszczeć i ciskać w innych przedmiotami. Do podobnych scen - współpracy, nie miotania przedmiotami - dochodziło na płaszczyźnie najniższej, czyli nowych nauczyceli. Nierzadko uczymy tych samych kursów, niektórym zaczęły się wcześniej, innym później, więc dochodzi do współpracy. Podczas spotkań bywa, 'a tam w trzeciej lekcji, to sobie wywal to ćwiczenie, ja ci podeślę o wiele lepsze'. Spotkania mają miejsce w czasie wolnym od pracy, w weekendy oferta potrafi stać się tak bogata, że trzeba dokonywać wyborów - jedni inną do parku, drudzy do restauracji hinduskiej, inni na piwo, jeszcze ktoś tam chce na spacer po centrum.
Początki nowej drogi życia zapisują się więc zgłoskami obłożenie pracą, współpraca, empatia, pokaźna ilość opcji spędzania czasu wolnego. Mając w pamięci wszystkie etapy szoku kulturowego, pozostaje czekać kiedy i co zacznie wściekać.