No nic, odbiorę, bo przecież może być ktoś znajomy z nowego numeru.
- Bo my mamy numer pana od Lery Iwanownej...
- Kogo?
- Pan uczysz jej wnuczkę prywatnie.
- Irę?
- Tak, tak, właśnie tak. Bo my też potrzebujemy nauczyciela.
Była końcówka października. Mój grafik się zagęszczał, ale jeszcze byłem w stanie łyknąć coś w ciągu tygodnia. Ira mi spadła na niedziele i byłem z tego powodu bardzo nieszczęśliwy. Niby dwie godziny, ale zawsze, z niedzieli robił się dzień pracujący. Nie mogłem jej i tak przesunąć, ale nie paliłem się do kolejnego ucznia. Z drugiej strony, zaczynał mnie wciągać temat, bo tak jakoś ciężej się robiło w portfelu, a lżej na duszy. Bardzo mi jednak nie zależało, więc krzyknąłem dużo. Temat chwycił. Byłem pewien, że to jakaś sąsiadka babci Iry i że może uda mi się na jednym przejeździe robić dwie lekcje, niekoniecznie w niedziele. Umówiliśmy się na spotkanie zapoznawcze po kolejnej lekcji. Wybór miejsca i terminu wskazywał na to, że mieszkają w pobliżu.
Skończyłem z Irą, była jakaś 16:10, rozpoczęła się odyseja dzwonienia, gdzie też przy stacji Ulitsa 1905 goda możemy się umówić. Wychodziło, że moja interlokutorka rozumiała to wszystko inaczej niż ja, połaziłem i podzwoniłem solidnie zanim ich w końcu znalazłem.
Siedzieli w samochodzie z cyklu symbol status, terenówka w skórze. W środku ojciec, babcia i dziecko. Jezusie Nazareński, my tu mówimy o paru lekcjach języka, a nie planie adopcyjnym. Ruszyliśmy z parkingu i rozpoczęliśmy jeżdżenie po centrum Moskwy szukając miejsca do zatrzymania się na kawę i ciastka. Po drodze rozmawialiśmy o milionie rzeczy. Mój rosyjski zebrał komplementy, moje polactwo już nie, ale ten rosyjski je przyćmiewał. Podobnie podobała im się suma moich doświadczeń z Kitaja, ale już nie z Gruzji.
Jest to wzruszające jak ludzie potrafią pytać o rzeczy, o których nie mają pojęcia. Już same pytania pokazują, że nie wiedzą, a im dalej, tym lepiej. Najzabawniejsze są zawsze subtelne dywagacje, czy aby nie jestem pedofilem, no bo mężczyzna z dziećmi? Tu ich nie było, bo właśnie mężczyzny szukali. To kolejna kpina: 'nasze dziecko musi mieć męskiego nauczyciela, bo tylko on je postawi do pionu.' Akurat w naszej drużynie Aligator bardziej stawia uczniów do pionu i to o jakieś dobre kilkanaście procent niż ja, no ale jak wyjaśniać rodzicom, że po prostu tak to działa i posiadanie ptaka nie determinuje charakteru? Z moich doświadczeń większość mężczyzn, którzy uczą, jest mniej piłująca niż kobiety. A jak do równania dodamy Rosjanki, to szala przechyla się zdecydowanie na korzyść kobiecą. Jeżeli potrzebujecie kogoś kto się poznęca nad dzieckiem i na nie powrzeszczy, to celujcie w samotne, starsze Rosjanki. Oczywiście 100% gwarancji nie ma, ale szanse są spore.
Dziecko przedstawiło się jako Dania (długo się prosiłem o tę informację), miało lat 6 i coś tam po angielsku ogarniało, wydawało się, że więcej niż standardowy okaz na tym etapie życia. Walę więc do starszyzny plemiennej, że mogę go uczyć jak mi się wpasują w grafik. Mówią, że mają nieco alternatywne życzenia niż takie zwykłe lekcje, chcieliby, żeby spędzać z nim czas, a nie tylko uczyć - pójść z nim do kina, może na hokej, do restauracji. Chcieliby, żeby te spotkania były na wiele godzin, może dni, oni mi oczywiście będą za to płacili moją stawkę godzinową. Dziwne, ale wiele godzin, to wiele kopiejek. Jeżeli przy cenie, którą uzgodniliśmy, robiłbym z nim jakieś cztery godziny tygodniowo, to jestem bogaty. Dobyłem kartki i rozpisałem jak akurat miałem wtedy zajęcia. Oglądnęliśmy to wspólnie i okazało się, że Dania ma strasznie w chuj rzeczy do roboty - a to hokej, a to francuski, a to logopedę. Jakoś tam wybraliśmy godziny najmniej niedogodne dla wszystkich i ustaliliśmy, że zaczynamy za dwa dni. Wskoczył dość dziwny temat:
- Czy nie chciałby pan u nas mieszkać?
- Ja mam kontrakt, ja pracuję w szkole.
- Możemy wykupić pana kontrakt, pieniądze to nie problem.
- Dziękuję, może zobaczmy jak to będzie wyglądało i kiedyś jeszcze powrócimy do tematu. W końcu znamy się już z 10 minut, więc wizja wprowadzenia się do państwa wydaje mi się bardzo rozsądną i nic mnie w niej nie dziwi.
Zapytałem która stacja metra, zgadywałem, że ta sama, przy której się spotkaliśmy, ale może się przecież okazać, że jednak gdzieś indziej, jedną w prawo lub lewo.
- Nie, nie, tam gdzie mieszkamy nie ma stacji metra. Pan sobie dojedziesz na jakąś stację metra i będzie czekał samochód.
Kurwa, będę uczył jakichś rolników z podmoskwia. Zasugerowałem, że ten dojazd będzie mi zajmował dużo czasu, więc zaproponowali, że za niego zapłacą. Świetnie, która stacja metro?
Kuncewo.
Ech, no dobrze, mogło być gorzej. Wtorek rano, Kuncewo, będzie kierowca. Ogarnęliśmy logistykę, wyrzucili mnie w średnio oczekiwanym przeze mnie miejscu. Szczęśliwie, Moskwa to metro, metro to Oktyabrskoe Pole, Oktyabrskoe Pole to dom. Wróciłem. Kupiłem sobie ładne piwo. Nie wiedziałem, czy jest po co. Na odpowiedź musiałem czekać kolejne dwa dni, a życie w Moskwie nauczyło mnie tego, że w takim czasie ludziom potrafi się wszystko odmienić. Z drugiej strony, wyglądali na zdeterminowanych.
We wtorek o 11 rano byłem na stacji Kuncewo. Ze strony piorun wie jakiej. Znalazłem się z kierowcą. Spytałem dokąd jedziemy. Powiedział, że na Żukowkę. Nic mi to nie powiedziało. Zanim mogłem dopytać, musiałem jeszcze pogadać sobie o tym jakim cudem nie jestem z USA i czy tak można sobie przyjechać z Polski i uczyć angielskiego, bo to przecież niemożliwe.
Chyba każdy Rosjanin wie o Rublowce. Rublowka to podmoskiewskie osiedle rosyjskich milionerów, gdzie ceny gruntów są obłędne, kicz przelewa się przez kilkumetrowe płoty i wszystko jest symbolem statusu. Obecnie z racji kryzysu podobno nieco w tej okolicy potaniało, ale uciekająca oligarchia z Ukrainy pomogła utrzymać ceny na wysokim poziomie. Historia prestiżu okolicy zachodniej części Moskwy sięga samego Lenina, który tamże wyzionął ducha. Stalin miał daczę właśnie na Kuncewie i umarł sobie tam (niestety, do dzisiaj nie wolno wejść, podobno pilnują tego panowie z ostrą bronią i słabym poczuciem humoru). Potem mieli tam swoje dacze Breżniew i Jelcyn, a obecnie mieszkają Putin i Miedwiediew. Nie wiedziałem, że Rublowka dzieli się na kilka części, a jedną z najbardziej prestiżowych jest Żukowka. Sama Rublowka z okien samochodu nie powalała, przyroda typowo rosyjska - rachityczne drzewa bez liści, oczywiście brzozy, jakieś chaszcze, dużo błota, mało chodników. Przy wyjeździe z Moskwy droga była dość szeroka, ale potem stała się zwykłą dwupasmówką. Za to pełno sklepów w stylu Porsche i luksusowych butików. Wyglądało to kuriozalnie. W końcu przyjechaliśmy na miejsce, czyli do bramy grodzonego osiedla, na wejściu stali panowie z bronią. Na drodze wewnętrznej absolutny zakaz jeżdżenia szybciej niż 20 km/h, kara za wykroczenie: 5000 rubli. Trochę mi się śmiać chciało: w normalności ludzie nie muszą zamykać się na bardzo drogich grodzonych osiedlach, żeby przestrzegano przepisów drogowych. A droga taka, że nie wiem jak można by tam szybciej jechać.
Podjechaliśmy pod bramę, powitała nas ochrona wewnętrzna, w strojach wojskowych i z bronią.
A ja myślałem, że to jacyś podmoskiewscy rolnicy będą.
Jezus Maria, w co ja się wpakowałem?
Rezydencja sprawiała wrażenie rozmachem i całkowitym bezguściem. Kto kurwa w środku Rosji buduje greckie kolumny i po kiego chuja? Portyk cały! Dookoła kolejny płot. W ogrodzie topiary, rzeźby z trawy, dominowały dinozaury. Stało kilka samochodów i kilku kierowców zabijało czas gadając ze strażnikami. Szofer zaprowadził mnie do domu, gdzie przejęła mnie służba. Wkroczyłem w realia wcześniej mi nieznane.
Wewnątrz mieli oczywiście drewniany parkiet, wszystko czyste, ogromne i całkowicie martwe, wręcz sterylne. Białe lub kremowe ściany, robione na wymiar szafy z jakichś bardzo cennych gatunków drewna. I w tym całym dobrobycie nie mieli pantofli dla gościa. A ja akurat miałem skarpetki w szopy, bardziej kontrastować z wnętrzami byłoby trudno. Stanąłem więc w wielkim przedpokoju w stylu 'Przeminęło z wiatrem' i nie wiedziałem co ze sobą robić. Udało mi się spytać jakąś służącą o łazienkę, wskazała mi. Tam czekały już ręczniki bawełniane do jednorazowego użytku, a i papier toaletowy jakby inny niż ten, co ja zwykłem kupować.
W końcu zjawiła się babcia Danii i zaprosiła mnie do salonu. Zasiadłem przy wielkim stole suto zastawionym talerzami i sztućcami. Pełno szkła, luster, kieliszków, kilkanaście typów widelców, a krzesło było tak ciężkie, że myślałem, że sam go nie odsunę. Zasiadłem i rozglądałem się. Za bardzo nie wiedziałem co mam robić. Stan ten pojawiać się będzie bardzo często podczas moich wizyt na Żukowce, ale nigdy nie stanie się dla mnie przyjemnym.
Po jakimś czasie dostałem domową lemoniadę ze świeżo wyciskanych owoców. Po chwili pojawił się talerz zupy z krewetkami, a ja postanowiłem nie informować gospodyni, że nie jem mięsa i nie lubię krewetek. Widziałem też, że nie są to takie krewetki z mojego sklepu osiedlowego, tylko jakby nieco większe. Przy tym ile kosztują te z osiedlowego, to te musiały być warte więcej niż ja. Siedziałem i jadłem sam ze sobą. Szczęśliwie dali jakieś wyszukane pieczywa, więc kombinowałem, żeby nie czuć tych krewetek za bardzo - trochę tego puchatego pieczywa, trochę słonego, krewetka z zupą, weszło, zapić sokiem. Zastanawiałem się, czy to znaczy, że zawsze będę dostawał obiad, a jeżeli tak, to czy nie lepiej jednak powiedzieć, że nie jadam mięsa, bo o ile krewetki wcisnę, to już jakiegoś języka wołowego nie.
Po jakimś czasie Dania przyszedł ze szkoły. Przyniósł sobie hamburgera w styropianowym pudełku i sok w butelce.
- Nie chcesz tej pysznej zupy i świeżutkiego soku z miliona owoców z przyprawami?
- Nie, ja wolę to!
Siedziałem więc i patrzyłem jak Dania spożywa hamburgera. Babcia zasugerowała wnukowi, żeby pokazał mi dom. Poznałem psa-miniaturkę, którego miał od paru tygodni. Przy okazji zauważyłem dość dużo zdjęć jakiegoś faceta w garniturze z Putinem i Miedwiediewem. Dzięki temu mogłem sobie odpuścić jakiekolwiek pytania o poglądy polityczne. Dom, jak już wspomniałem, wielki. Boazerie, lustra, meble stylizowane na stare, pełne obić i drewnianych krawędzi.
- Dania pokazał dom?
- Tak, piękny dom. To chyba przejdziemy do lekcji?
- A czy Dania pokazał kino? Nie? Dania, pokaż panu kino! Oglądnijcie sobie film.
Na trzecim piętrze naprawdę mieli kino. Przed wejściem trochę zdjęć gwiazd, ale wszystko standardowe, bez polotu - Marilyn Monroe, Marlon Brando z 'Ojca Chrzestnego', Charlie Chaplin. Sala niezłych rozmiarów, całe życie o czymś takim marzę. Bywałem w mniejszych kinach studyjnych. Nadszedł czas wielkiej decyzji: co też oglądniemy? Po chwili Dania wybrał 'Madagascar 3', po angielsku - bo mieli i po rosyjsku (w ogóle mieli takie hektary filmów, że człowiek mógłby tam siedzieć z miesiąc). Dziadek okazał się mieć etat operatora i rozpoczęliśmy seans. Czasem robię takie krótkie ćwiczenia z moimi uczniami, zależnie od poziomu - co widzimy, co wydarzy się dalej, co się wydarzyło, co ona ma ubrane, jaka jest pora roku, pogoda. Wybieram jednak formy krótkie i przygotowuję sobie pytania, więc więcej z tego gadania niż oglądania. Ale jak naukowo rozegrać cały 'Madagascar 3' z uczniem na poziomie A1?
Ilekroć próbowałem z nim rozmawiać, kazał mi oglądać film i być cicho. W sumie dobry nawyk, ja też nienawidzę jak ludzie gadają podczas oglądania filmu. Przez jakąś godzinę piłowaliśmy ten 'Madagascar 3', a ja go czasem męczyłem, żeby mi coś powiedział po angielsku. Wiele z tego nie wynikało - to tygr, to żyraf, to duże, tamto małe. W pewnym momencie przyszła babcia i podała nam migdały z rodzynkami i chujowe ruskie batoniki. Dania wybrał batoniki, ja migdały z rodzynkami. Wezwano Katię, która była guwernantką Danii i jego brata. Niestety, okazało się, że Dania się z nią nie lubi, i głównie z tego powodu wymyślono mnie. Katia jeszcze przed 'dzień dobry' była nastawiona do mnie jak ZUS do emeryta. Nie takie dziwne, zapewne bała się, że zacznie się od jednej lekcji, a skończy na tym, że wyrucham ją z pracy. Porozmawialiśmy więc o Danii, a gdy wyszła, to babcia mnie spytała, czy Katia aby dobrze mówi po angielsku. Zaznaczam, że babcia nie mówiła w ogóle. Powiedziałem, że mówi rewelacyjnie, i wtedy zza kadru powinien był rozbrzmieć głos 'A MÓGŁ ZABIĆ!!!', bo przy tym w jaki sposób Katia ze mną rozmawiała, to rosyjskie służby graniczne są miłe.
W końcu udało mi się iść z Danią do jego pokoju. Pokój średnio dla dziecka, chyba, że już w takim wieku ktoś odkrył w sobie pasję do drewnianych skrzyń i kilkumetrowych biurek. Spróbowałem zobaczyć, czy pacjent potrafi pisać - bo z mówienia już wiedziałem, że jest dobrze. Nie umiał, świetnie, to jasne czym się będziemy zajmować, już setki ludzi nauczyłem w życiu pisać. To jeszcze niech zobaczę książki jakie masz w szkole. O, dobre książki, tak, takie powinny być.
Czas naszego widzenia zbliżał się do końca. Na zajęciach okołojęzykowych spędziliśmy w sumie ze trzy minuty. Na krewetkach, Madagaskarze i diabli wiedzą czym, ponad dwie godziny.
Babcia zapytała co i jak. Odparłem, że chętnie go będę uczył, że zajmę się jego zdolnościami pisania ('Ooo, to pan wiesz, że on nie umie pisać!!! Jak to możliwe, że tak szybko pan żeś zauważył?'). Zapytała ile. I tu pojawił się problem: realnej pracy wykonałem zero. Za to oglądałem film rozwalony na wielkiej kanapie i jadłem lepiej niż w domu. Z drugiej strony, no nie był to mój czas wolny. Mówię więc, że trudno mi to wycenić, więc zasugerowałem opłatę za jedną godzinę. Dostałem za dwie. Nie żałowałem tej wyprawy.
Na stację metra odwiózł mnie kierowca. Gdy staliśmy uwaleni w korku, zobaczyłem reklamę czasopisma dla mieszkańców Rublowki. Okładka zachęcała czytelników do kupna kusząc tym, że w środku znajdą odpowiedź na pytanie 'Jak pokazać bogactwo, a nie popaść w kicz?'. Pomyślałem sobie, że znam ludzi, którzy powinni wykupić sobie całoroczną prenumeratę. Tym razem miałem dość rozmownego kierowcę, który chętnie odpowiadał na moje pytania. Dowiedziałem się, że korki są, bo władza jeździ. Putin podobno lata helikopterem, ale Miedwiediew to tak koło 9 rano jedzie do centrum, a koło 15 lubi sobie wrócić na obiad domu, no i dlatego stoimy. Ale i tak dobrze, bo czasem zamykają całkiem i w ogóle nie da się nigdzie przejechać, tylko na bok trzeba zjechać i czekać aż przejadą.
Mieli do mnie dzwonić w ciągu paru dni, żeby umówić kolejne spotkanie, ale temat Żukowki-Rublowki urwał się na jakieś dwa miesiące. Nie odezwali się do mnie, a ja z tego powodu nie cierpiałem. O sprawie praktycznie zapomniałem, miałem wiele innych rzeczy do zabicia czasu. Ba, ja wręcz byłem zawalony robotą pod sufit, koncentrowałem się nad własnym rozwojem naukowym, miałem ważny egzamin do napisania i wizja jeżdżenia po podmiejskich posiadłościach dla kopiejki całkowicie nie współgrała z moim grafikiem.