1. Można było zostać nauczycielem opłacanym za godziny.
Przy wyborze tej formy współpracy nie otrzymujesz mieszkania, nie masz gwarantowanych godzin, nie masz urlopu, nie masz biletu na metro. Masz tylko wizę. Dlaczego więc w to iść? Bo stawka za lekcję jest solidna. Co więcej, można odmawiać przyjmowania zajęć, odpadają wszystkie obowiązki w stylu dyżurów i seminariów. Zakładając, że oboje mielibyśmy po 25 lekcji tygodniowo i znaleźli sobie nie bardzo drogie mieszkanie, to zarabialibyśmy o wiele więcej niż na kontrakcie.
Dlaczego w to nie poszliśmy?
Haczyk numer jeden zasadzał się w tym, że najpierw lekcje dostają nauczyciele kontraktowi, a co zostaje, rozdawane jest godzinowym, więc nierzadko ci nauczyciele mieli potężne okna między lekcjami. Nawet z takim bólem jest to nieco ruletka, może się okazać, że dostaniesz jakieś 10-15 godzin, bo np. rekrutacja nie idzie, albo ktoś cię nie lubi i tak ci kretyńsko układa zajęcia, że jeździsz po całym mieście od 9 do 21. Przecież to jasne, że żadna nowa grupa nie chce się otworzyć, gdy jej bardzo potrzebujesz. Nie pracujesz przesadnie dużo, za to całymi dniami, a pieniędzy za wiele nie dostajesz. W takiej sytuacji trudno być zrelaksowanym, zwłaszcza gdy zbliża się koniec miesiąca, gospodarz puka po czynsz, a ty mu przecież nie wyjaśnisz, że nie zapłacisz, bo było święto narodowe i odwołali ci lekcje. Mimo zarabiania więcej, to i tak nie wynajmiesz penthouse'u przy Arbacie. Chociaż znam przypadek ludzi, którzy zrobili coś w tym stylu. Poza tym, że musieli mieszkać we czwórkę i korzystać z jednej łazienki, to zasadniczo nie było problemów. Cztery dorosłe osoby, które pracowały w najdroższej szkole językowej w Moskwie, żeby mieszkać w centrum, musiały zdecydować się na życie w standardzie studenckim.
Po dłuższych kalkulacjach i przemyśleniach, wybraliśmy bramkę numer dwa. Na sześć miesięcy, bo baliśmy się kursu rubla. Przez cały pierwszy rok naszej współpracy na zakładzie wszystko było bardzo stabilne. Mój plan zajęć zmienił się kosmetycznie, i to na moją korzyść. Bywały powody do irytacji i wściekłości, ale krótkotrwałe, ogólnie współpraca na linii administracja-nauczyciel jakoś tam się układała. Wiedzieliśmy już dobrze na co jak reagować, z jakimi problemami da się wygrać, z jakimi nie. Wpasowaliśmy się jakoś w to, o parę rzeczy jeszcze chcieliśmy podrzeć dupę, inne odpuściliśmy. Znaliśmy dobrze rozmiar ringu i wiedzieliśmy kiedy liny wbijały się w plecy. Baliśmy się tylko jednego; że pewnego dnia wstaniemy rano i zobaczymy, że za dolara nie płaci się około 60, a bliżej 100 rubli. Miesiąc lub dwa na takich stratach da się żyć, ale im krócej, tym lepiej. Nie chcieliśmy też mieć zerwanego kontraktu i braku możliwości otrzymania referencji. Po sześciu miesiącach zawsze można przedłużyć - z taką myślą wybraliśmy formę współpracy na rok 2016/2017. 24 lekcje tygodniowo, czyli cztery razy po sześć dziennie, piątki wolne na uczniów prywatnych - tak to sobie wizualizowaliśmy, bo tak też bardzo wiele osób miało rozpisane zajęcia.
Dlaczego nie 30 lekcji?
30 lekcji tygodniowo jest nierealnym czasem pracy, chyba, że ma się cudowne szczęście dostania przyjemnych kursów. Zazwyczaj się go nie ma i naprawdę, tyle nie da się pracować. 30 lekcji w klasie przekłada się na 50-60 godzin tygodniowo, gdy wliczymy czas przygotowywania się. Tak się nie da, da się 24 lekcji, które stają się 40-50 godzinami tygodniowo. Wiedzieliśmy to wszystko. Podpisując kontrakty na drugi rok, obawialiśmy się – powtórzmy to - tylko kursu rubla
Takim małym dzwonkiem ostrzegawczym powinien być dla nas pewien mail w czerwcu, w którym to namawiano nas do relokowania się na podmoskwie, do dzielnicy Khimki. Khimki to jeden z wielu tzw. spalnych rajonów stolicy, czynsze są tam niższe, ale nie ma metra, należy jechać autobusem z ostatniej stacji linii 7, czyli Planernaya. Z atrakcji, to Khimki oferują galerię handlową Khimki (z Ikeą).
O co w tym chodziło?
O to, że ludzie, którzy decydowali się na Khimki, dostawali całe mieszkanie na własność. Wykładnia: mieszkasz na zadupiu, ale sam ze sobą, bez współlokatorów. No daleko, ale całe mieszkanie ‘w Moskwie’ dla siebie! Okazało się jednak, że przecież może być lepiej! Wystarczy wysłać tam nas. Skoro od lat żyjemy ze sobą, to w jednym pokoju się nie pogryziemy, a szkoła wynajmie mieszkanie o mniejszym metrażu, w gorszej lokalizacji, za to upchnie tam dwójkę nauczycieli – za jakąś połowę ceny naszego. Tak więc jakieś świeżynki miały dostać naszą siedzibę (wykładnia: mieszkasz sobie w Moskwie, to musisz mieć współlokatora, nawet jak ci się nie podoba), a my mieliśmy wypierdalać na zadupie, do o wiele gorszej dzielnicy, w nagrodę za to mogąc spędzić więcej czasu jeżdżąc do i z pracy. Taki to majestatyczny bonus przygotowano dla nas na koniec pierwszego kontraktu. Za wzorową postawę w pracy i budowie socjalizmu.
Ja nie bredzę.
Nam wypisano i przypieczętowano papiery, że nas kochają i że, kurwa, modelowi pracownicy. Za nieodwoływanie zajęć, za niechorowanie, za bycie pod mailem, za kulturę pracy, za relacje z innymi, za terminowość testów, za zbiorcze wyniki ankiet uczniów. W nagrodę za to wszystko dano nam możliwość wyniesienia się na zadupie. Bo uznano, że skoro jesteśmy aż tak głupi, że po roku nadal jesteśmy grzeczni, to trzeba zobaczyć, czy nasz idiotyzm sięga jeszcze Khimek, czy też być może kończy się na Szczukinie. Tak jak łeb mam duży, to jednak nie aż tak. Zostaliśmy na Oktyabrskim Polu.
Pierwszej z nagród za dobrze wykonaną pracę udało nam się uniknąć.
Na szczęście, kolejnych już nie.
A tych przewidziano wiele.