Wielki rosyjski pisarz Fiodor Dostojewski napisał, że obcowanie z dziećmi uzdrawia duszę. Dzięki temu wiemy, że Dostojewski nie uczył dzieci. Ponieważ my je uczymy, postanowiliśmy podzielić się spostrzeżeniami nieco głębszymi niż te jego autorstwa. Na potrzeby tych rozważań, dziećmi określamy grupę wiekową 3-5/6.
Po pierwsze, uczenie dzieci nie ma na celu żadnego uczenia dzieci. Grupy te istnieją w celu zarobienia haroszej kopiejki. Im szybciej się z tym pogodzimy, tym lepiej dla nas jako dla nauczycieli. Oczywiście jak bardzo chcemy, to możemy coś tam uczyć, ale już programy jasno pokazują, że oczekiwania nie są przesadnie wyśrubowane. Zawierają one zapisy w stylu, że po skończeniu kursu dzieci będą potrafiły siedzieć na krześle. Przez jakiś czas próbowaliśmy zrozumieć jaki związek ma uczenie angielskiego z uczeniem siedzenia na krześle, ale polegliśmy i w tym samym czasie poddaliśmy się. Uczyć języka w miarę potrafimy, uczyć siedzenia na krześle niestety nie. Zapewne istnieje jakaś metodologia i dla tej dziedziny wiedzy, ale nam nie było póki co dane jej poznać. Potem test: czy wysiedzi 30 sekund? Wysiedział, zdał! A na następnym poziomie to już nie przelewki, tam trzeba siedzieć minutę!
Innym zadaniem kursu jest takie, że dziecko nie będzie płakało nie widząc rodzica przez 'okres czasu'. 'Okres czasu' to dość ogólny zapis, w końcu minuta to też 'okres czasu'. Jak się na kilka minut włączy dzieciom filmidło, że smok Gogo kocha angielski, to są szanse, że nie zauważą braku rodziców, bo smok Gogo jest ciekawszy niż rodzice. Niestety, produkcje ze smokiem są dość krótkie, a potem jesteśmy my, my zazwyczaj jesteśmy mniej interesujący niż Gogo i bywa ryk.
Po pierwsze, uczenie dzieci nie ma na celu żadnego uczenia dzieci. Grupy te istnieją w celu zarobienia haroszej kopiejki. Im szybciej się z tym pogodzimy, tym lepiej dla nas jako dla nauczycieli. Oczywiście jak bardzo chcemy, to możemy coś tam uczyć, ale już programy jasno pokazują, że oczekiwania nie są przesadnie wyśrubowane. Zawierają one zapisy w stylu, że po skończeniu kursu dzieci będą potrafiły siedzieć na krześle. Przez jakiś czas próbowaliśmy zrozumieć jaki związek ma uczenie angielskiego z uczeniem siedzenia na krześle, ale polegliśmy i w tym samym czasie poddaliśmy się. Uczyć języka w miarę potrafimy, uczyć siedzenia na krześle niestety nie. Zapewne istnieje jakaś metodologia i dla tej dziedziny wiedzy, ale nam nie było póki co dane jej poznać. Potem test: czy wysiedzi 30 sekund? Wysiedział, zdał! A na następnym poziomie to już nie przelewki, tam trzeba siedzieć minutę!
Innym zadaniem kursu jest takie, że dziecko nie będzie płakało nie widząc rodzica przez 'okres czasu'. 'Okres czasu' to dość ogólny zapis, w końcu minuta to też 'okres czasu'. Jak się na kilka minut włączy dzieciom filmidło, że smok Gogo kocha angielski, to są szanse, że nie zauważą braku rodziców, bo smok Gogo jest ciekawszy niż rodzice. Niestety, produkcje ze smokiem są dość krótkie, a potem jesteśmy my, my zazwyczaj jesteśmy mniej interesujący niż Gogo i bywa ryk.
Tak więc widać jasno, że mówimy o cyrku. A skoro jest cyrk, to muszą być klauny i małpy.
Niestety, to my. Bo poza tym, że dzieciom pokażemy arcydzieła kinematografii światowej o smoku Gogo i jego dzikiej namiętności do języka angielskiego, to musimy jeszcze jakoś zabić pozostałe kilkadziesiąt minut lekcji.
Najważniejsze: należy zdać sobie sprawę, że to jak bardzo cierpimy przez te dzieci, to zaledwie odprysk tego jak bardzo cierpią ich rodzice. Ci ludzie płacą za to, że nie muszą oglądać swoich pociech przez jakieś dwie godziny. Gdy patrzymy na ten bezmiar dramatu, który wchodzi do klasy, sami zastanawiamy się, czy nie dałoby się komuś zapłacić za wzięcie tego krzyża z naszych ramion. Jak wspomniano na początku, jeżeli bardzo chcemy, to coś tam sobie możemy uczyć, ale jest to raczej niebezpieczne dla zdrowia psychicznego i ogólnego samopoczucia. Podstawą sukcesu jest przynoszenie dużych ilości papieru. Gdy siedzący pod salą rodzice widzą jakie naręcza bumagi tachamy ze sobą, to od razu wiedzą, że jesteśmy fachowcami i że na pewno opłaca się płacić za czas spędzany z nami. Syberyjskie bory płaczą, ale co zrobić? W końcu harosza kopiejka sama się nie zrobi.
Jeszcze zanim rozpocznie się lekcja bywają już pierwsze straty: a to ktoś złamie krzesełko (szczęśliwie są z Ikei i naprawia się na bieżąco). A to ktoś wejdzie pod stół, spróbuje zrobić z jego pomocą rzymskiego żółwia i stolik wywali. Można też znaleźć jakieś pinezki i próbować nimi dźgać innych. Dobrze rozegrany początek lekcji to często kilka minut sadzania podnieconej gawiedzi po sali.
Gdy już usiądą, trzeba sprawdzić zadanie domowe. Zadania zazwyczaj robią rodzice, ale oczywiście, że nie drąży się tego tematu. Coś tam popisane jest? Jest! Ma to sens? To już zależy od poziomu zdolności językowych i rysunkowych rodziców. W naszych oczach zawsze ma sens, no bo czego oczekiwać? To, że ktoś to dotknął znaczy, że się interesuje, a jak się interesuje, to progres jest. Negatywnej formy skomentowania zadania domowego nie ma. Można oczywiście opieprzyć rodzica, żeby się zabrał do pracy i kolorował motylki, bo jak to wygląda, że Sasza ma tak smutno w ćwiczeniówce?
Po rozpoczęciu lekcji może nas kusić, żeby zrobić coś z sensem. To bardzo zły pomysł. O wiele lepiej dać im jakiś papier i kredki. Ewentualnie farby, ale to trochę jak zabawy z odbezpieczonym granatem odłamkowym, a i efekty też lubią być podobne. Tak więc siedzimy, podajemy dzieciom kawałki syberyjskiego boru zamienionego na papier i patrzymy z niedowierzaniem co one z nim robią. No przecież 'pokoloruj kotka i słonko' nie może nikogo pokonać. Patrz, tak to ma plus minus wyglądać: słonko żółte - tu masz żółty (Nie, nie słonko w Moskwie, w Moskwie nie ma słonka. Masz dziadka w Tambowie? To to jest słonko od dziadka, takie żółte). A tu kotek. Kotek niech będzie szary, jak mówimy poproszę szarą kredkę? Hm, a szary? No super, masz tu szary.
Już w pięć sekund po rozpoczęciu ćwiczenia widzimy, że przekombinowaliśmy. Kolorowany jest stół, słońce staje się czarną plamą i prostokątem, a kot mieni się odcieniami fioletu. Patrzysz więc i widzisz, że to straszne gówno. Co robić dalej? Dać parę rubli na fundusz ochrony syberyjskich borów? Załamać się, że lekcja do niczego nie prowadzi?
Ależ gdzie tam!
Oczywiście, że należy te prace zebrać i przekazać rodzicom. Przy okazji powiedzieć im coś w stylu 'Wowa dzisiaj świetnie zrozumiał ideę różowego, wspaniale pokolorował te żaby! To świadczy o tym, że jest bardzo mądry, że koloruje żaby na różowo, to taki przykład na myślenie nieszablonowe. Myślę, że w przyszłości zostanie informatykiem i będzie miał super pensję!'. I to wystarcza, to właśnie za te różowe trawy i wychwalenie Wowy rodzice przynoszą kopiejkę do sekretariatu. Nie należy mówić co naprawdę myśli się o Wowie, bo skargi też mogą przynieść, a wtedy bywa smutno. Nie Wowie, tylko nam.
Pewnym problemem jest to, żeby doprowadzić pacjenta do rozpoczęcia kolorowania kucyka na fioletowo. Bardzo często kusi użycie dość starej techniki nauczycielskiej, czyli strzałem otwartą dłonią bydlaka w potylicę. Mimo wielu potencjalnych zalet tego rozwiązania, nie wolno nam się do niego uciekać, choćby z tego powodu, że dorosłych też nie bijemy. Już nie mówiąc o tym, że jak rodzic zobaczy zaryczanego bachora wyczołgującego się z sali, to może przestać regularnie przynosić haroszą kopiejkę szkole (plus patrz skargi). W sytuacjach ekstremalnych może nawet dojść do tego, że zapłacze rodzic. Zdarzyło się to, gdy pani matka zobaczyła jak świetnie idzie jej dziecku kolorowanie żaglówki. Dostał wytyczne po rosyjsku. Cała grupa zrobiła. A ten siedzi i nic. W takich sytuacji zazwyczaj to nam chce się płakać, ale tego dnia popłakała się matka. Tak więc kolorujemy, kleimy, pokazujemy obrazki i krzyczymy, przybliżamy smoka Gogo, śpiewamy (my, dzieci to już jak im się zachce) i tak jakoś zabijamy 45 lub 105 minut, którymi obdarował nas los.
Na koniec spotkania trzeba coś zadać. Można oczywiście próbować mówić do uczniów, ale szkoda gardła, lepiej od razu dać to rodzicom. Przypominamy żelazny punkt: dużo papieru! Dużo obrazków! Wyjaśniamy wiele razy - w końcu to ci ludzie będą robić te zadania i muszą wiedzieć czego się od nich oczekuje. Potem sobie dziękujemy, żegnamy się i rozpoczynamy odliczanie do kolejnego upojnego spotkania z naszym ulubionym poziomem.
Niestety, to my. Bo poza tym, że dzieciom pokażemy arcydzieła kinematografii światowej o smoku Gogo i jego dzikiej namiętności do języka angielskiego, to musimy jeszcze jakoś zabić pozostałe kilkadziesiąt minut lekcji.
Najważniejsze: należy zdać sobie sprawę, że to jak bardzo cierpimy przez te dzieci, to zaledwie odprysk tego jak bardzo cierpią ich rodzice. Ci ludzie płacą za to, że nie muszą oglądać swoich pociech przez jakieś dwie godziny. Gdy patrzymy na ten bezmiar dramatu, który wchodzi do klasy, sami zastanawiamy się, czy nie dałoby się komuś zapłacić za wzięcie tego krzyża z naszych ramion. Jak wspomniano na początku, jeżeli bardzo chcemy, to coś tam sobie możemy uczyć, ale jest to raczej niebezpieczne dla zdrowia psychicznego i ogólnego samopoczucia. Podstawą sukcesu jest przynoszenie dużych ilości papieru. Gdy siedzący pod salą rodzice widzą jakie naręcza bumagi tachamy ze sobą, to od razu wiedzą, że jesteśmy fachowcami i że na pewno opłaca się płacić za czas spędzany z nami. Syberyjskie bory płaczą, ale co zrobić? W końcu harosza kopiejka sama się nie zrobi.
Jeszcze zanim rozpocznie się lekcja bywają już pierwsze straty: a to ktoś złamie krzesełko (szczęśliwie są z Ikei i naprawia się na bieżąco). A to ktoś wejdzie pod stół, spróbuje zrobić z jego pomocą rzymskiego żółwia i stolik wywali. Można też znaleźć jakieś pinezki i próbować nimi dźgać innych. Dobrze rozegrany początek lekcji to często kilka minut sadzania podnieconej gawiedzi po sali.
Gdy już usiądą, trzeba sprawdzić zadanie domowe. Zadania zazwyczaj robią rodzice, ale oczywiście, że nie drąży się tego tematu. Coś tam popisane jest? Jest! Ma to sens? To już zależy od poziomu zdolności językowych i rysunkowych rodziców. W naszych oczach zawsze ma sens, no bo czego oczekiwać? To, że ktoś to dotknął znaczy, że się interesuje, a jak się interesuje, to progres jest. Negatywnej formy skomentowania zadania domowego nie ma. Można oczywiście opieprzyć rodzica, żeby się zabrał do pracy i kolorował motylki, bo jak to wygląda, że Sasza ma tak smutno w ćwiczeniówce?
Po rozpoczęciu lekcji może nas kusić, żeby zrobić coś z sensem. To bardzo zły pomysł. O wiele lepiej dać im jakiś papier i kredki. Ewentualnie farby, ale to trochę jak zabawy z odbezpieczonym granatem odłamkowym, a i efekty też lubią być podobne. Tak więc siedzimy, podajemy dzieciom kawałki syberyjskiego boru zamienionego na papier i patrzymy z niedowierzaniem co one z nim robią. No przecież 'pokoloruj kotka i słonko' nie może nikogo pokonać. Patrz, tak to ma plus minus wyglądać: słonko żółte - tu masz żółty (Nie, nie słonko w Moskwie, w Moskwie nie ma słonka. Masz dziadka w Tambowie? To to jest słonko od dziadka, takie żółte). A tu kotek. Kotek niech będzie szary, jak mówimy poproszę szarą kredkę? Hm, a szary? No super, masz tu szary.
Już w pięć sekund po rozpoczęciu ćwiczenia widzimy, że przekombinowaliśmy. Kolorowany jest stół, słońce staje się czarną plamą i prostokątem, a kot mieni się odcieniami fioletu. Patrzysz więc i widzisz, że to straszne gówno. Co robić dalej? Dać parę rubli na fundusz ochrony syberyjskich borów? Załamać się, że lekcja do niczego nie prowadzi?
Ależ gdzie tam!
Oczywiście, że należy te prace zebrać i przekazać rodzicom. Przy okazji powiedzieć im coś w stylu 'Wowa dzisiaj świetnie zrozumiał ideę różowego, wspaniale pokolorował te żaby! To świadczy o tym, że jest bardzo mądry, że koloruje żaby na różowo, to taki przykład na myślenie nieszablonowe. Myślę, że w przyszłości zostanie informatykiem i będzie miał super pensję!'. I to wystarcza, to właśnie za te różowe trawy i wychwalenie Wowy rodzice przynoszą kopiejkę do sekretariatu. Nie należy mówić co naprawdę myśli się o Wowie, bo skargi też mogą przynieść, a wtedy bywa smutno. Nie Wowie, tylko nam.
Pewnym problemem jest to, żeby doprowadzić pacjenta do rozpoczęcia kolorowania kucyka na fioletowo. Bardzo często kusi użycie dość starej techniki nauczycielskiej, czyli strzałem otwartą dłonią bydlaka w potylicę. Mimo wielu potencjalnych zalet tego rozwiązania, nie wolno nam się do niego uciekać, choćby z tego powodu, że dorosłych też nie bijemy. Już nie mówiąc o tym, że jak rodzic zobaczy zaryczanego bachora wyczołgującego się z sali, to może przestać regularnie przynosić haroszą kopiejkę szkole (plus patrz skargi). W sytuacjach ekstremalnych może nawet dojść do tego, że zapłacze rodzic. Zdarzyło się to, gdy pani matka zobaczyła jak świetnie idzie jej dziecku kolorowanie żaglówki. Dostał wytyczne po rosyjsku. Cała grupa zrobiła. A ten siedzi i nic. W takich sytuacji zazwyczaj to nam chce się płakać, ale tego dnia popłakała się matka. Tak więc kolorujemy, kleimy, pokazujemy obrazki i krzyczymy, przybliżamy smoka Gogo, śpiewamy (my, dzieci to już jak im się zachce) i tak jakoś zabijamy 45 lub 105 minut, którymi obdarował nas los.
Na koniec spotkania trzeba coś zadać. Można oczywiście próbować mówić do uczniów, ale szkoda gardła, lepiej od razu dać to rodzicom. Przypominamy żelazny punkt: dużo papieru! Dużo obrazków! Wyjaśniamy wiele razy - w końcu to ci ludzie będą robić te zadania i muszą wiedzieć czego się od nich oczekuje. Potem sobie dziękujemy, żegnamy się i rozpoczynamy odliczanie do kolejnego upojnego spotkania z naszym ulubionym poziomem.
Są różne stopnia wtajemniczenia i doświadczenia. Udało nam się zdobyć lub znamy ludzi, którym udało się zdobyć następujące sprawności związane z uczeniem poziomów najmłodszych.
Odznaka perwersyjna: jeżeli dziecko się obnaży. W Moskwie atrakcja ta zdarza się rzadziej, bo zimno i noszą na sobie dużo ciuchów, ale pewnego ciepłego września w Gruzji najpierw jedna zdjęła sukienkę, a potem drugi pokazał ptaka.
Trofeum fekalne - gdy dziecko się porobi. Nie mieliśmy jeszcze tego szczęścia, ale znamy kogoś kto miał. Kiedyś w Chinach się tak zdarzyło, ale pacjenta usunięto dość szybko z sali, bez mojego udziału.
Nagroda ornitologiczna - gdy uczeń puści pawia. Zdarzyło się pewnego razu w Chinach.
Odznaka im. Dariusza Michalczewskiego - solidna walka na pięści, oczywiście zakończona rykiem, najlepiej jeszcze kłótnią rodziców pod salą.
Puchar im. Juranda ze Spychowa - wpakowanie drugiemu uczniowi palców do oczu.
Odznaka tapicerska - wywracanie mebli, najlepiej jeszcze rzut krzesełkiem o ścianę.
Medal śliniankowy - poplucie stołu, siebie, innego ucznia i papieru.
Dyplom głodu - uczeń zjada rzeczy z podłogi lub przybory szkolne.
Wyróżnienie im. księdza Gila - dziecko przytula się do nas, nierzadko konwulsyjnie, i nie chce puścić.
Dyplom Casanovy - głośno wyrażone uwagi o fiucie i/lub cipce.
Benefis masochisty - podopieczny sprawdza czy to naprawdę boli, gdy się dźgnąć nożyczkami, ołówkiem lub linijką.
Medal sadysty - jak wyżej, ale sprawdza to na drugiej osobie.
Wyróżnienie im. Ałły Pugaczowej - niekontrolowane zaśpiewy, piski, wrzaski i na koniec hiperwentylacja.
Certyfikat próby wody - gdy dziecko organoleptycznie sprawdzi różnicę między niebieskim a czerwonym kranikiem w saturatorze z wodą.
Lista ta nie wyczerpuje radości związanych z uczeniem najmłodszych. Obawiamy się, że z kolejnymi miesiącami ulegnie ona wydłużeniu.
Sytuacja związana z uczeniem tych grup przypomina nieco tę panującą w niektórych religiach: są wyznawcy, którzy wierzą (to rodzice). Jest kasta kapłańska, która może wierzy, a może nie wierzy, ale czerpie z procederu korzyści, które pozwalają im na wygodniejsze życie niż gdyby tego nie robili (to my i inni nauczyciele). Niestety, to kasta kapłańska musi mierzyć się z fanatycznymi wyznawcami. Na szczycie tej grupy siedzą ludzie, którzy od strony technicznej sprawą zajmują się raczej rzadko, za to stroną komercyjną przedsięwzięcia nieco częściej. Możliwe są dla nas dwa wyjścia z sytuacji: przeniesienie się do sekty najwyższej, ale drzwi tamże otwierają się bardzo rzadko. Obowiązuje też bardzo prosta zasada: rubel za wejście, dwa ruble za wyjście. Pozostajemy więc kapłanami beznadziejnej sprawy. Ze smokiem Gogo na sztandarach i jego pieśnią na ustach.
Odznaka perwersyjna: jeżeli dziecko się obnaży. W Moskwie atrakcja ta zdarza się rzadziej, bo zimno i noszą na sobie dużo ciuchów, ale pewnego ciepłego września w Gruzji najpierw jedna zdjęła sukienkę, a potem drugi pokazał ptaka.
Trofeum fekalne - gdy dziecko się porobi. Nie mieliśmy jeszcze tego szczęścia, ale znamy kogoś kto miał. Kiedyś w Chinach się tak zdarzyło, ale pacjenta usunięto dość szybko z sali, bez mojego udziału.
Nagroda ornitologiczna - gdy uczeń puści pawia. Zdarzyło się pewnego razu w Chinach.
Odznaka im. Dariusza Michalczewskiego - solidna walka na pięści, oczywiście zakończona rykiem, najlepiej jeszcze kłótnią rodziców pod salą.
Puchar im. Juranda ze Spychowa - wpakowanie drugiemu uczniowi palców do oczu.
Odznaka tapicerska - wywracanie mebli, najlepiej jeszcze rzut krzesełkiem o ścianę.
Medal śliniankowy - poplucie stołu, siebie, innego ucznia i papieru.
Dyplom głodu - uczeń zjada rzeczy z podłogi lub przybory szkolne.
Wyróżnienie im. księdza Gila - dziecko przytula się do nas, nierzadko konwulsyjnie, i nie chce puścić.
Dyplom Casanovy - głośno wyrażone uwagi o fiucie i/lub cipce.
Benefis masochisty - podopieczny sprawdza czy to naprawdę boli, gdy się dźgnąć nożyczkami, ołówkiem lub linijką.
Medal sadysty - jak wyżej, ale sprawdza to na drugiej osobie.
Wyróżnienie im. Ałły Pugaczowej - niekontrolowane zaśpiewy, piski, wrzaski i na koniec hiperwentylacja.
Certyfikat próby wody - gdy dziecko organoleptycznie sprawdzi różnicę między niebieskim a czerwonym kranikiem w saturatorze z wodą.
Lista ta nie wyczerpuje radości związanych z uczeniem najmłodszych. Obawiamy się, że z kolejnymi miesiącami ulegnie ona wydłużeniu.
Sytuacja związana z uczeniem tych grup przypomina nieco tę panującą w niektórych religiach: są wyznawcy, którzy wierzą (to rodzice). Jest kasta kapłańska, która może wierzy, a może nie wierzy, ale czerpie z procederu korzyści, które pozwalają im na wygodniejsze życie niż gdyby tego nie robili (to my i inni nauczyciele). Niestety, to kasta kapłańska musi mierzyć się z fanatycznymi wyznawcami. Na szczycie tej grupy siedzą ludzie, którzy od strony technicznej sprawą zajmują się raczej rzadko, za to stroną komercyjną przedsięwzięcia nieco częściej. Możliwe są dla nas dwa wyjścia z sytuacji: przeniesienie się do sekty najwyższej, ale drzwi tamże otwierają się bardzo rzadko. Obowiązuje też bardzo prosta zasada: rubel za wejście, dwa ruble za wyjście. Pozostajemy więc kapłanami beznadziejnej sprawy. Ze smokiem Gogo na sztandarach i jego pieśnią na ustach.