Miesiące wiosenne są dla nas zawsze czasem decyzji: zmieniamy pracę czy nie? A jak zmieniamy pracę, to czy zmieniamy też kraj? A jak kraj, to może i kontynent? Tak było i w tym roku.
Oto czynniki, które w tym sezonie wpłynęły na naszą decyzję.
Najpierw minusy, bo lista rzeczy, które nas męczą, jest wcale niekrótka. Są na niej:
- obłożenie pracą - to jest mordercze. Uczenie 30 lekcji tygodniowo wykańcza. 24 też solidnie daje w tyłek, ale to się jeszcze da ogarnąć. Nasz pracodawca uważa, że podstawowy kontrakt musi być na 30 godzin tygodniowo. Przeważająca większość nauczycieli schodzi z niego po kilku miesiącach (w tym autor tych słów), bo albo rezygnujesz z życia poza pracą, albo jakość lekcji idzie na dno. Jest tylko jeszcze jeden kraj, w którym widziałem takie warunki zatrudnienia, i jest to Polska. Większość ofert z Europy to 20 do 24 godzin tygodniowo.
Dla ludzi nie parających się pracą nauczycielską: 30 godzin lekcyjnych tygodniowo przekłada się na około 50-60 godzin faktycznych. Przy 5 dniach pracy w tygodniu oznacza to 10-12 godzin pracy, nie wliczając dojazdów. Czyli mówiąc najprościej, jak się da: wstajemy rano, jemy śniadanie, bierzemy prysznic, siadamy do lekcji. Po jakichś 3 godzinach jemy lunch i idziemy do pracy. Po 6-7 godzinach w szkole wracamy do domu, jemy obiad/kolację i siadamy do lekcji. Jak dobrze pójdzie, to o 23 możemy odpalić jakiś film, w połowie którego zaśniemy.
Oczywiście wszystko zależy od danej szkoły (niektóre sieciówki dają nauczycielom gotowe materiały do lekcji), od podręczników, od rodzajów kursów i od ambicji nauczyciela. Na ogół na lekcje z dorosłymi przygotowuje się dużo mniej materiałów niż na lekcje z dziećmi czy nastolatkami, bo podręczniki dla dorosłych są sto razy lepsze od podręczników dla młodszych. Dla nas przy dzieciach i nastolatkach dochodzi jeszcze zabawa w testy, pisanie raportów, walka z fatalnymi podręcznikami, czasem walka z administracją, której nie podoba się, że trzeci raz w miesiącu prosimy, żeby poinformowali rodziców jakiegoś ucznia, że tenże od dwóch miesięcy nie zrobił żadnego zadania domowego.
Ale oczywiście, są też nauczyciele, którzy swój czas pracy ograniczają tylko do tego, co robią w szkole. Oni najczęściej po roku w ‘normalnej’ szkole jadą spędzić resztę życia w Chinach. I dziwią się, dlaczego inni na nie narzekają.
- godziny pracy - powroty do domu o 22, a nawet po 22. Aligator przez 3 miesiące kończył w piątki zajęcia o godzinie 22, raz nawet o 22:30, bo uczniowie mieli bardzo dużo pytań. Zdarza nam się wychodzić na dwanaście godzin, bo a to trzeba po coś do biura centralnego pojechać, a to jest jakiś ciekawy wykład/szkolenie, a to potrzebne książki. Do tego nierzadko miewamy nonsensowne dyżury, na które nikt nie przychodzi, ale wysiedzieć musisz. Przez to kolację jesz o 22, zdrowe to na pewno nie jest. Jednak jeżeli masz zajęcia niemal ciągiem od 15:30 do 21:15, to kiedy indziej masz ją zjeść?
- administracja, a raczej podejście do niej: Moskwa jest duża, ludzie kończą studia cały czas, więc zawsze się kogoś do pracy znajdzie. Dzięki temu w jednej z moich szkół miałem cztery obsady, w drugiej trzy. Jeżeli ktoś pracuje dłużej, to znaczy że nie ma wyboru. Przez to w innej szkole miałem obsadę administracyjną w wieku 50+. Szybko zrozumiałem, dlaczego istnieje dość długa lista nauczycieli, którzy odmawiają uczenia tamże - a nawet znane są przypadki ludzi, którzy zerwali kontrakty przez tę szkołę. Nonsensem jest system motywacyjny dla administratorów, który ustawia poprzeczkę tak, że większość nie jest w stanie wyrobić normy, więc im jadą po wynagrodzeniu, więc po paru miesiącach odchodzą. W jednej ze szkół miałem cudowną administrację, bym nosił na rękach, gdyby to byli moi pracownicy. Niestety, nie byli.
Najlepsza zasłyszana przez nas historia w tym temacie: w jednej ze szkół Aligatora administratorka, kobieta koło 60-tki, bardzo kulturalna i obeznana w branży, musiała wziąć urlop z powodów zdrowotnych. Na jej miejsce na 2 tygodnie przysłano dziewczynę z innej szkoły. Dziewczyna była bardzo fajna i dawała sobie ze wszystkim radę, no ale nie mogła zastępować tamtej przez cały czas jej urlopu, więc w końcu przysłano kogoś nowego. Nowy administrator był mężczyzną. Nie chcemy być seksistami, ale jak jakiś mężczyzna idzie na administratora do naszej szkoły, to na ogół znaczy, że już naprawdę nie mógł znaleźć żadnej innej roboty. Na dodatek facet nie mówił za wiele po angielsku. Przez pierwszy dzień szkolenia był załamany stopniem skomplikowania obowiązków i ogromem wiedzy, którą musi posiąść. Następnego dnia dalej wyglądał na podłamanego. Trzeciego dnia został sam. Czwartego się zwolnił.
Na jego miejsce przysłano znowu kogoś nowego. Podobno kobietę przeszkolono w jednej z większych szkół, więc sądziła że tam też będzie pracowała. Kiedy ujrzała, że jej miejsce pracy mieści się w ciemnym pomieszczeniu 2x4 metry bez okien, a toaleta jest w budynku obok, postała 20 minut w drzwiach, po czym bez słowa obróciła się na pięcie i wyszła.
W efekcie 60-letniej administratorce trzeba było skrócić urlop.
Są punkty neutralne:
- mieszkanie, które zajmujemy, powstało w latach 70-tych. Przeszło jakiś remont gdzieś może we wczesnych 90-tych. Odpadające kafelki, cieknące krany, problemy z prysznicem, odpadające klepki parkietowe, a raz nawet eksplodująca żarówka. Salon dość ciemny, zazwyczaj po godzinie 15 można już zapalić sobie światło, żeby cokolwiek było widać. Sąsiad, który jest muzykiem i lubi o 4 rano poćwiczyć tłuste bity, a we wspólnym korytarzu OD 4 MIESIĘCY trzyma nowiuteńki zrolowany dywan, jeszcze zafoliowany. Drugi sąsiad, który w święta narodowe bije żonę i dzieci (zapewne jest wtedy pijany) i dewastuje swoje mieszkanie. Jednak okolica jest w miarę miła i dość zielona, sklep kilka minut obok, bezpiecznie (no poza przypadkiem uzbeckiej niani). Ogrzewanie działa, kuchenka też działa, lodówka działa, telewizor z wyjściem HDMI umożliwia oglądanie filmów na dużym ekranie, żelazko i deska do prasowania umożliwiają dbanie o ciuchy. Jedna ze szkół kilka minut na piechotę - oczywiście w niej chcieliśmy mieć jak najwięcej lekcji i udawało nam się tam robić dwa dni w tygodniu. Do centrum jesteśmy w stanie dostać się dość szybko. Nie jest to penthouse ruskiego milionera, ale nie jest też nora, gdzie tłucze się karaluchy większe od karakali.
- wynagrodzenie - nasz pracodawca zdaje się nie przyjmować do wiadomości, że obecny kurs rubla to nie 30 za dolara, tylko jakby dwa razy mniej, a nawet więcej. Z tej okazji mamy dodatki w wysokości np. 90 rubli, które mają nas motywować do brania bardziej męczących kursów. No za 3 USD ekstra za 45 minut zapewne byłoby większe branie niż za 1,5. Pensja nie zabija, ale jest wypłacana na czas i pozwala na życie na sensownym poziomie (czyli: dwa razy w tygodniu możemy zjeść obiad w jakiejś restauracji, raz w tygodniu iść do kina/muzeum/teatru/opery, i jeszcze nam trochę zostanie). Gdy się mija staruszki przy metrze, które to mają jakieś szałowe 10K rubli emerytury i handlują domowymi powidłami, to jakby mniej widzi się powodów do narzekania na swój los. Widzi się ich więcej, gdy dowiaduje się jakie są pensje w np. bankach.
- Rosjanie jako ogół - większość Rosjan ma głęboko gdzieś wszystko i wszystkich. Nikogo nie interesuje historia twojego życia. Uśmiechnięty nieznajomy Rosjanin to niemal oksymoron. Jednak gdy ludzie lepiej cię poznają, nierzadko znajdziesz w nich nieco serdeczności, zrozumienia i uśmiechów. Powiedziałbym, że potrzeba na to około trzech miesięcy, wtedy jest szansa, że po takim czasie znajomości Rosjanin nieco się wyluzuje i otworzy.
Chyba najbardziej przerażające jest podejście Rosjan do jakichkolwiek zmian. Gdyby ktoś wystartował z hasłem Obamy 'Change!', to by nie zebrał 1% głosów. Nie ma się co dziwić, gdy Gorbaczow zaczął zmieniać system, wszystko padło, ludzie potracili prace i pieniądze. Lata 90-te wspomina się jak najgorszy horror, z chorym i pijanym Borysem, który kompromitował kraj na zewnątrz, a gospodarkę zamordował. Do tego bandyckie prywatyzacje i Nowi Ruscy. Z tego też bierze się popularność Putina, Rosjanie go jakoś dziko nie kochają, ale uważają, że da się żyć i wstydu wielkiego nie ma. Do tego wiele się poprawiło, bo obecnie jest mniej więcej tak, że połowę budżetu się kradnie, a drugą połowę przeznacza na inwestycje.
No a kiedyś kradli cały, więc zasadniczo się poprawiło.
Dla przeważającej większości znanych mi Rosjan polityka jest nudna, nieinteresująca i w ich mniemaniu nie ma ona większego wpływu na ich życie. Prawdziwie jednak zwiędłem, gdy po Nocy Długich Szpadli niemal wszyscy moi znajomi mówili, że władza ma rację.
Wielu Rosjan przeżywa życie bez większych kontaktów z Kremlem i administracją lokalną, ale jak ich już walnie, to wtedy zostają aktywistami - a bo kogoś wywalono z mieszkania, a bo kogoś wpakowali przez pomyłkę do pierdla (a że system nie popełnia pomyłek, to odsetek wyroków uniewinniających jest bardzo niski). Jednak przeważająca większość woli siedzieć cicho, bo przecież to najlepszy czas jaki w Rosji był od mniej więcej stulecia. Nie spodziewałbym się wielkich zmian w Rosji po wrześniowych wyborach. Chyba jedynym pozytywnym wyjątkiem i pokazem jakiegoś myślenia wolnego od Kremlowszczyzny była rocznica zabicia Niemcowa, gdy tysiące ludzi (w tym i my) zebraliśmy się przy miejscu zamordowania opozycjonisty.
- bycie Polakiem w Rosji - poziom trudności jest średni, niższy niż się spodziewałem. Gdy Rosjanie dowiadują się jaki mam paszport, najczęściej reagują zdziwieniem i pytaniami na co mi u nich żyć. Polska to dla nich Zachód i dziwią się, gdy mówię, że ja ogólnie lubię Moskwę i Rosjan. Czasem pytają co w Polsce piszą o Rosji, zdarzyło mi się spotkać osobę, która absolutnie kocha Polskę i uczy się polskiego. Kiedyś w barze barman niemal zemdlał, gdy się dowiedział skąd jesteśmy, odetchnął głębiej i powiedział 'Ech, witajcie!'. Myślę, że Rosjanin mieszkający w Polsce ma o wiele gorzej niż my. Zdarzało mi się też, że Rosjanie odkopywali jakieś polskie korzenie albo mówili co im się podobało w Polsce, jeżeli kiedyś mieli (nie)szczęście być.
Radosne plusy:
- praca - w odróżnieniu od Chin, ludzie widzą zależność między jakością a pieniędzmi. Z każdej strony jesteśmy motywowani do uczenia według najwyższych standardów. Nikt nie powie 'a rób sobie co chcesz'. Na wszystko mamy tabelki, syllabusy, wytyczne i wskazówki. Jest pewna dowolność na robienie zmian, ale np. podręcznika sobie nie zmienisz. Gdy przychodzi klient i go to interesuje, może zobaczyć i wyliczyć co i kiedy jego dziecko będzie umiało (dla jednych działa bardziej, dla drugich mniej). Testy są standaryzowane, zazwyczaj oparte na egzaminach Cambridge. Nie ma mowy, że ktoś nam powie 'a nauczcie ich angielskiego'. Ludzie, z którymi pracujemy, piastują swoje stanowiska ponieważ mają doświadczenie i na nie zapracowali, a nie bo zapisali się do Komunistycznej Partii Chin czy Rosji. Jeżeli jest jakaś dziwna sytuacja, to piszesz maila lub idziesz do osoby, która się tym zajmuje. Problemy się rozwiązuje, a nie ignoruje. Niemożliwe jest, żeby ktoś histeryzował albo krzyczał. Jest to wybitny skok jakościowy. Często widzimy sensowność tego, co robimy, wiemy kiedy kursy się kończą, wiemy dokładnie kiedy będą testy.
- współpracownicy - tak się składa, że Moskwa nie jest w Azji i na nikim nie zrobi wrażenia to, że jesteś Amerykaninem. Znamy przypadki natywów którym szło tak fatalnie, że szkoła nie przedłużała im kontraktów. Znamy też ruskich nauczycieli, którzy są tak dobrzy, że nikt im nie podskoczy. Jedną z bardziej cenionych nauczycielek języka angielskiego jest Niemka. Specjalistką od dzieci jest Polka. Jedne z najlepszych szkoleń prowadzi Rosjanka.
Zdarzają się oczywiście dziwniejsze okazy - pan z Australii, który ma żonę i dwójkę dzieci, ale obraca też sekretarkę w jednej ze szkół i mami ją wizjami wspólnej przyszłości. Rosjanka, która nie rozumie podstawowych poleceń nawet po rosyjsku. Pewnie jakieś inne też. Jednak dobre 80% współpracowników to zajebiści ludzie, z którymi możemy spędzić dowolną ilość czasu. A paszport w żaden sposób nie decyduje o niczyich kompetencjach.
- uczniowie - największa grupa jaką uczyłem miała dziesięć osób. Trwało to krótko, bo rodzice szturmowali szkołę, że to za dużo i że to przecież niepoważne. Miałem grupy po cztery-sześć osób, pod koniec roku bywało, że zostawały dwie. Dzięki temu znałem moich uczniów więcej niż dobrze, wiedziałem co lubią i że jednych lepiej cisnąć, a innych chwalić. Blok dla nastolatków trwa 135 minut, dwa razy w tygodniu daje to 270 minut, czyli po jakieś 40-50 minut na osobę. TYGODNIOWO! Niektóre grupy miałem przez ponad 30 tygodni, bywały dni, że więcej czasu spędzaliśmy z naszymi uczniami niż sami ze sobą. Wiedziałem jakie lubią filmy, muzykę, co ich rozśmieszy, co nie. Ci ludzie mają zainteresowania, pasje, często w jednej sali kilkanaście różnych. Na tym da się robić lekcje i pracować. Bywały dziwniejsze jednostki, ale ogólnie mieliśmy wielu uczniów, których polubiliśmy i nie cierpieliśmy przesadnie rozmawiając z nimi o czymś tam.
Niektórzy weszli we wrześniu jako jeszcze dzieci (znamy przypadki uczniów którzy jedli worksheety żeby tylko zwrócić na siebie uwagę), pod koniec maja wychodzili jako całkiem inni ludzie. Fajnie się obserwuje takie zjawiska, że grupa dwunastolatków kocha ojczyznę i jaki mamy piękny kraj! Chodźmy umierać za ojczyznę! Grupa szesnastolatków za to powie, że Rosja to syf, korupcja, bandytyzm i złodziejstwo. Nocną zmorą chłopców jest to, że mogą zostać wzięci do wojska jeżeli nie zdadzą na studia - legendarna korupcja na komisjach wojskowych podobno się skończyła jakieś dwa lata temu. Rosyjski szesnastolatek jest zazwyczaj już dość dobrze przetestowany przez życie, wie co to alkohol, seks i miękkie narkotyki. Miałem parę razy ubaw - uczennica przyszła w koszulce Venoma i była pewna, że mnie zaszokuje, a jej się rzuciłem w objęcia, że Venoma to tak nie kocham, ale czy lubi Slayera, bo ja kurwa uwielbiam. Potem przyszła w Nirvanie i sobie porozmawialiśmy o wyższości In Utero nad Nevermind. Inny uczeń myślał, że zrobi wrażenie mówiąc o tym, że lubi palić marihuanę. Zapytałem go więc o haszysz, okazało się, że nie wie jaka jest różnica, więc przegadaliśmy całą grupą kilkanaście minut o narkotykach (miałem potem pewne obawy, czy nie powiedzą w domu, że pan nauczyciel taki mądry i wszystko wie, chyba nie powiedzieli). Mój kolega kiedyś wyszedł podobnie zestrachany, bo jakoś tak lekcja zeszła, że opisywał swoje tripy po jaraniu, a uczniowie swoje. Aligator miał lekcję o medycynie, która jakoś przypadkiem zeszła na kontrowersje w tejże i skończyła się na moralnych aspektach eutanazji.
O jakże przyjemniej pracuje się z takimi ludźmi niż z wiecznymi dziećmi z Chin!
Mieliśmy też dorosłych uczniów, tam w trakcie lekcji można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy, bo obok siebie może siedzieć bankier, inżynier, rzeźbiarka i prawnik (miałem taką grupę). Każdy odpowie w inny sposób na to samo pytanie. To naprawdę bywa ciekawe i sprawia, że uczenie języka wchodzi na wyższy poziom niż 'wpisz poprawny czasownik'.
- Moskwa - miasto, w którym każdy się spieszy, a wszyscy są i tak spóźnieni. Gigantyczna aglomeracja, w której jest wszystko, od krańcowej biedy do obrzydliwego bogactwa. Najlepszy system komunikacji miejskiej jaki w życiu widziałem. Miasto, w którym kochany przez krakowskie MPK termin 'potoki ludzkie' widzi się każdego dnia. Chciałbym spytać ludzi, którzy zakładali ten gród: z jakiego powodu wybraliście sobie miejsce, w którym zima jest lodowato zimna, lato koszmarnie gorące, w okolicy nie ma żadnych gór, za to dość często wieje. I mimo tego, jest to najciekawsze miejsce w jakim żyłem. Oferta restauracji (my raczej wybieramy te nierosyjskie), kin, teatrów, różnych ciekawych miejsc powala. Koncerty, są koncerty! Szkoda, że akurat Rosja jest na noże z całym światem i szkoda, że waluta kiepsko stoi, bo kiedyś w Moskwie grało niemal wszystko, a teraz ofertę mamy nieco przebraną. Jest co ze sobą zrobić w wolnym czasie, a dość często jest tyle rzeczy, że trzeba wybierać. Na pewno niemożliwe jest nudzenie się, po roku nadal mam miejsca, do których się nie zdążyłem wybrać.
- paszport - przez rok nie usłyszeliśmy zbyt wielu komentarzy o tym, że szkoda, że nie jesteśmy z UK lub USA. Uczniowie mają to gdzieś. Ich rodzice wychodzą z założenia, że skoro pracujemy, gdzie pracujemy, to znaczy, że mamy kwalifikacje. Raz usłyszałem "O, jak z Polski i nauczyciel, to znaczy, że zna się na uczeniu!'. Nie robi nam się wyrzutów zbrodni uczenia angielskiego nie będąc natywami. Po chińskich komentarzach (wliczając w to Polaków), daje to przyjemny komfort psychiczny, że jest się ocenianym za faktyczną pracę, a nie za paszport.
Jeszcze w temacie dokumentów podróżniczych: horror pod tytułem wiza pracownicza jest w Rosji raczej komedią, wymagającą trochę podreptania, ale nie ma klimatów 'praca na nielegalu i kary finansowe'. Wszyscy pracują na legalu, mam nawet rosyjski numer podatkowy i zbieram na ruską emeryturę. Z niej nie dałbym rady hodować nie tyle jenota, co złotej rybki, no ale płacę na to. Wiem, że mnie nagle na lotnisku nie zgarną i nie zapytają o powód pobytu, bo mam to wszystko w papierach.
Pewnego marcowego wieczora odbyliśmy rozmowę. Nie była przesadnie długa. To wszystko przerabiamy każdego dnia-tygodnia. Mało o tym rozmawiamy.
Jeszcze jeden kontrakt w Moskwie. Do mniej więcej końca marca.
Musimy w końcu iść do tego muzeum czołgu T-34 i na wykłady do centrum Sacharowa. I jeszcze tyle dzieci można nauczyć alfabetu i pokolorować wspólnie koty.
Oto czynniki, które w tym sezonie wpłynęły na naszą decyzję.
Najpierw minusy, bo lista rzeczy, które nas męczą, jest wcale niekrótka. Są na niej:
- obłożenie pracą - to jest mordercze. Uczenie 30 lekcji tygodniowo wykańcza. 24 też solidnie daje w tyłek, ale to się jeszcze da ogarnąć. Nasz pracodawca uważa, że podstawowy kontrakt musi być na 30 godzin tygodniowo. Przeważająca większość nauczycieli schodzi z niego po kilku miesiącach (w tym autor tych słów), bo albo rezygnujesz z życia poza pracą, albo jakość lekcji idzie na dno. Jest tylko jeszcze jeden kraj, w którym widziałem takie warunki zatrudnienia, i jest to Polska. Większość ofert z Europy to 20 do 24 godzin tygodniowo.
Dla ludzi nie parających się pracą nauczycielską: 30 godzin lekcyjnych tygodniowo przekłada się na około 50-60 godzin faktycznych. Przy 5 dniach pracy w tygodniu oznacza to 10-12 godzin pracy, nie wliczając dojazdów. Czyli mówiąc najprościej, jak się da: wstajemy rano, jemy śniadanie, bierzemy prysznic, siadamy do lekcji. Po jakichś 3 godzinach jemy lunch i idziemy do pracy. Po 6-7 godzinach w szkole wracamy do domu, jemy obiad/kolację i siadamy do lekcji. Jak dobrze pójdzie, to o 23 możemy odpalić jakiś film, w połowie którego zaśniemy.
Oczywiście wszystko zależy od danej szkoły (niektóre sieciówki dają nauczycielom gotowe materiały do lekcji), od podręczników, od rodzajów kursów i od ambicji nauczyciela. Na ogół na lekcje z dorosłymi przygotowuje się dużo mniej materiałów niż na lekcje z dziećmi czy nastolatkami, bo podręczniki dla dorosłych są sto razy lepsze od podręczników dla młodszych. Dla nas przy dzieciach i nastolatkach dochodzi jeszcze zabawa w testy, pisanie raportów, walka z fatalnymi podręcznikami, czasem walka z administracją, której nie podoba się, że trzeci raz w miesiącu prosimy, żeby poinformowali rodziców jakiegoś ucznia, że tenże od dwóch miesięcy nie zrobił żadnego zadania domowego.
Ale oczywiście, są też nauczyciele, którzy swój czas pracy ograniczają tylko do tego, co robią w szkole. Oni najczęściej po roku w ‘normalnej’ szkole jadą spędzić resztę życia w Chinach. I dziwią się, dlaczego inni na nie narzekają.
- godziny pracy - powroty do domu o 22, a nawet po 22. Aligator przez 3 miesiące kończył w piątki zajęcia o godzinie 22, raz nawet o 22:30, bo uczniowie mieli bardzo dużo pytań. Zdarza nam się wychodzić na dwanaście godzin, bo a to trzeba po coś do biura centralnego pojechać, a to jest jakiś ciekawy wykład/szkolenie, a to potrzebne książki. Do tego nierzadko miewamy nonsensowne dyżury, na które nikt nie przychodzi, ale wysiedzieć musisz. Przez to kolację jesz o 22, zdrowe to na pewno nie jest. Jednak jeżeli masz zajęcia niemal ciągiem od 15:30 do 21:15, to kiedy indziej masz ją zjeść?
- administracja, a raczej podejście do niej: Moskwa jest duża, ludzie kończą studia cały czas, więc zawsze się kogoś do pracy znajdzie. Dzięki temu w jednej z moich szkół miałem cztery obsady, w drugiej trzy. Jeżeli ktoś pracuje dłużej, to znaczy że nie ma wyboru. Przez to w innej szkole miałem obsadę administracyjną w wieku 50+. Szybko zrozumiałem, dlaczego istnieje dość długa lista nauczycieli, którzy odmawiają uczenia tamże - a nawet znane są przypadki ludzi, którzy zerwali kontrakty przez tę szkołę. Nonsensem jest system motywacyjny dla administratorów, który ustawia poprzeczkę tak, że większość nie jest w stanie wyrobić normy, więc im jadą po wynagrodzeniu, więc po paru miesiącach odchodzą. W jednej ze szkół miałem cudowną administrację, bym nosił na rękach, gdyby to byli moi pracownicy. Niestety, nie byli.
Najlepsza zasłyszana przez nas historia w tym temacie: w jednej ze szkół Aligatora administratorka, kobieta koło 60-tki, bardzo kulturalna i obeznana w branży, musiała wziąć urlop z powodów zdrowotnych. Na jej miejsce na 2 tygodnie przysłano dziewczynę z innej szkoły. Dziewczyna była bardzo fajna i dawała sobie ze wszystkim radę, no ale nie mogła zastępować tamtej przez cały czas jej urlopu, więc w końcu przysłano kogoś nowego. Nowy administrator był mężczyzną. Nie chcemy być seksistami, ale jak jakiś mężczyzna idzie na administratora do naszej szkoły, to na ogół znaczy, że już naprawdę nie mógł znaleźć żadnej innej roboty. Na dodatek facet nie mówił za wiele po angielsku. Przez pierwszy dzień szkolenia był załamany stopniem skomplikowania obowiązków i ogromem wiedzy, którą musi posiąść. Następnego dnia dalej wyglądał na podłamanego. Trzeciego dnia został sam. Czwartego się zwolnił.
Na jego miejsce przysłano znowu kogoś nowego. Podobno kobietę przeszkolono w jednej z większych szkół, więc sądziła że tam też będzie pracowała. Kiedy ujrzała, że jej miejsce pracy mieści się w ciemnym pomieszczeniu 2x4 metry bez okien, a toaleta jest w budynku obok, postała 20 minut w drzwiach, po czym bez słowa obróciła się na pięcie i wyszła.
W efekcie 60-letniej administratorce trzeba było skrócić urlop.
Są punkty neutralne:
- mieszkanie, które zajmujemy, powstało w latach 70-tych. Przeszło jakiś remont gdzieś może we wczesnych 90-tych. Odpadające kafelki, cieknące krany, problemy z prysznicem, odpadające klepki parkietowe, a raz nawet eksplodująca żarówka. Salon dość ciemny, zazwyczaj po godzinie 15 można już zapalić sobie światło, żeby cokolwiek było widać. Sąsiad, który jest muzykiem i lubi o 4 rano poćwiczyć tłuste bity, a we wspólnym korytarzu OD 4 MIESIĘCY trzyma nowiuteńki zrolowany dywan, jeszcze zafoliowany. Drugi sąsiad, który w święta narodowe bije żonę i dzieci (zapewne jest wtedy pijany) i dewastuje swoje mieszkanie. Jednak okolica jest w miarę miła i dość zielona, sklep kilka minut obok, bezpiecznie (no poza przypadkiem uzbeckiej niani). Ogrzewanie działa, kuchenka też działa, lodówka działa, telewizor z wyjściem HDMI umożliwia oglądanie filmów na dużym ekranie, żelazko i deska do prasowania umożliwiają dbanie o ciuchy. Jedna ze szkół kilka minut na piechotę - oczywiście w niej chcieliśmy mieć jak najwięcej lekcji i udawało nam się tam robić dwa dni w tygodniu. Do centrum jesteśmy w stanie dostać się dość szybko. Nie jest to penthouse ruskiego milionera, ale nie jest też nora, gdzie tłucze się karaluchy większe od karakali.
- wynagrodzenie - nasz pracodawca zdaje się nie przyjmować do wiadomości, że obecny kurs rubla to nie 30 za dolara, tylko jakby dwa razy mniej, a nawet więcej. Z tej okazji mamy dodatki w wysokości np. 90 rubli, które mają nas motywować do brania bardziej męczących kursów. No za 3 USD ekstra za 45 minut zapewne byłoby większe branie niż za 1,5. Pensja nie zabija, ale jest wypłacana na czas i pozwala na życie na sensownym poziomie (czyli: dwa razy w tygodniu możemy zjeść obiad w jakiejś restauracji, raz w tygodniu iść do kina/muzeum/teatru/opery, i jeszcze nam trochę zostanie). Gdy się mija staruszki przy metrze, które to mają jakieś szałowe 10K rubli emerytury i handlują domowymi powidłami, to jakby mniej widzi się powodów do narzekania na swój los. Widzi się ich więcej, gdy dowiaduje się jakie są pensje w np. bankach.
- Rosjanie jako ogół - większość Rosjan ma głęboko gdzieś wszystko i wszystkich. Nikogo nie interesuje historia twojego życia. Uśmiechnięty nieznajomy Rosjanin to niemal oksymoron. Jednak gdy ludzie lepiej cię poznają, nierzadko znajdziesz w nich nieco serdeczności, zrozumienia i uśmiechów. Powiedziałbym, że potrzeba na to około trzech miesięcy, wtedy jest szansa, że po takim czasie znajomości Rosjanin nieco się wyluzuje i otworzy.
Chyba najbardziej przerażające jest podejście Rosjan do jakichkolwiek zmian. Gdyby ktoś wystartował z hasłem Obamy 'Change!', to by nie zebrał 1% głosów. Nie ma się co dziwić, gdy Gorbaczow zaczął zmieniać system, wszystko padło, ludzie potracili prace i pieniądze. Lata 90-te wspomina się jak najgorszy horror, z chorym i pijanym Borysem, który kompromitował kraj na zewnątrz, a gospodarkę zamordował. Do tego bandyckie prywatyzacje i Nowi Ruscy. Z tego też bierze się popularność Putina, Rosjanie go jakoś dziko nie kochają, ale uważają, że da się żyć i wstydu wielkiego nie ma. Do tego wiele się poprawiło, bo obecnie jest mniej więcej tak, że połowę budżetu się kradnie, a drugą połowę przeznacza na inwestycje.
No a kiedyś kradli cały, więc zasadniczo się poprawiło.
Dla przeważającej większości znanych mi Rosjan polityka jest nudna, nieinteresująca i w ich mniemaniu nie ma ona większego wpływu na ich życie. Prawdziwie jednak zwiędłem, gdy po Nocy Długich Szpadli niemal wszyscy moi znajomi mówili, że władza ma rację.
Wielu Rosjan przeżywa życie bez większych kontaktów z Kremlem i administracją lokalną, ale jak ich już walnie, to wtedy zostają aktywistami - a bo kogoś wywalono z mieszkania, a bo kogoś wpakowali przez pomyłkę do pierdla (a że system nie popełnia pomyłek, to odsetek wyroków uniewinniających jest bardzo niski). Jednak przeważająca większość woli siedzieć cicho, bo przecież to najlepszy czas jaki w Rosji był od mniej więcej stulecia. Nie spodziewałbym się wielkich zmian w Rosji po wrześniowych wyborach. Chyba jedynym pozytywnym wyjątkiem i pokazem jakiegoś myślenia wolnego od Kremlowszczyzny była rocznica zabicia Niemcowa, gdy tysiące ludzi (w tym i my) zebraliśmy się przy miejscu zamordowania opozycjonisty.
- bycie Polakiem w Rosji - poziom trudności jest średni, niższy niż się spodziewałem. Gdy Rosjanie dowiadują się jaki mam paszport, najczęściej reagują zdziwieniem i pytaniami na co mi u nich żyć. Polska to dla nich Zachód i dziwią się, gdy mówię, że ja ogólnie lubię Moskwę i Rosjan. Czasem pytają co w Polsce piszą o Rosji, zdarzyło mi się spotkać osobę, która absolutnie kocha Polskę i uczy się polskiego. Kiedyś w barze barman niemal zemdlał, gdy się dowiedział skąd jesteśmy, odetchnął głębiej i powiedział 'Ech, witajcie!'. Myślę, że Rosjanin mieszkający w Polsce ma o wiele gorzej niż my. Zdarzało mi się też, że Rosjanie odkopywali jakieś polskie korzenie albo mówili co im się podobało w Polsce, jeżeli kiedyś mieli (nie)szczęście być.
Radosne plusy:
- praca - w odróżnieniu od Chin, ludzie widzą zależność między jakością a pieniędzmi. Z każdej strony jesteśmy motywowani do uczenia według najwyższych standardów. Nikt nie powie 'a rób sobie co chcesz'. Na wszystko mamy tabelki, syllabusy, wytyczne i wskazówki. Jest pewna dowolność na robienie zmian, ale np. podręcznika sobie nie zmienisz. Gdy przychodzi klient i go to interesuje, może zobaczyć i wyliczyć co i kiedy jego dziecko będzie umiało (dla jednych działa bardziej, dla drugich mniej). Testy są standaryzowane, zazwyczaj oparte na egzaminach Cambridge. Nie ma mowy, że ktoś nam powie 'a nauczcie ich angielskiego'. Ludzie, z którymi pracujemy, piastują swoje stanowiska ponieważ mają doświadczenie i na nie zapracowali, a nie bo zapisali się do Komunistycznej Partii Chin czy Rosji. Jeżeli jest jakaś dziwna sytuacja, to piszesz maila lub idziesz do osoby, która się tym zajmuje. Problemy się rozwiązuje, a nie ignoruje. Niemożliwe jest, żeby ktoś histeryzował albo krzyczał. Jest to wybitny skok jakościowy. Często widzimy sensowność tego, co robimy, wiemy kiedy kursy się kończą, wiemy dokładnie kiedy będą testy.
- współpracownicy - tak się składa, że Moskwa nie jest w Azji i na nikim nie zrobi wrażenia to, że jesteś Amerykaninem. Znamy przypadki natywów którym szło tak fatalnie, że szkoła nie przedłużała im kontraktów. Znamy też ruskich nauczycieli, którzy są tak dobrzy, że nikt im nie podskoczy. Jedną z bardziej cenionych nauczycielek języka angielskiego jest Niemka. Specjalistką od dzieci jest Polka. Jedne z najlepszych szkoleń prowadzi Rosjanka.
Zdarzają się oczywiście dziwniejsze okazy - pan z Australii, który ma żonę i dwójkę dzieci, ale obraca też sekretarkę w jednej ze szkół i mami ją wizjami wspólnej przyszłości. Rosjanka, która nie rozumie podstawowych poleceń nawet po rosyjsku. Pewnie jakieś inne też. Jednak dobre 80% współpracowników to zajebiści ludzie, z którymi możemy spędzić dowolną ilość czasu. A paszport w żaden sposób nie decyduje o niczyich kompetencjach.
- uczniowie - największa grupa jaką uczyłem miała dziesięć osób. Trwało to krótko, bo rodzice szturmowali szkołę, że to za dużo i że to przecież niepoważne. Miałem grupy po cztery-sześć osób, pod koniec roku bywało, że zostawały dwie. Dzięki temu znałem moich uczniów więcej niż dobrze, wiedziałem co lubią i że jednych lepiej cisnąć, a innych chwalić. Blok dla nastolatków trwa 135 minut, dwa razy w tygodniu daje to 270 minut, czyli po jakieś 40-50 minut na osobę. TYGODNIOWO! Niektóre grupy miałem przez ponad 30 tygodni, bywały dni, że więcej czasu spędzaliśmy z naszymi uczniami niż sami ze sobą. Wiedziałem jakie lubią filmy, muzykę, co ich rozśmieszy, co nie. Ci ludzie mają zainteresowania, pasje, często w jednej sali kilkanaście różnych. Na tym da się robić lekcje i pracować. Bywały dziwniejsze jednostki, ale ogólnie mieliśmy wielu uczniów, których polubiliśmy i nie cierpieliśmy przesadnie rozmawiając z nimi o czymś tam.
Niektórzy weszli we wrześniu jako jeszcze dzieci (znamy przypadki uczniów którzy jedli worksheety żeby tylko zwrócić na siebie uwagę), pod koniec maja wychodzili jako całkiem inni ludzie. Fajnie się obserwuje takie zjawiska, że grupa dwunastolatków kocha ojczyznę i jaki mamy piękny kraj! Chodźmy umierać za ojczyznę! Grupa szesnastolatków za to powie, że Rosja to syf, korupcja, bandytyzm i złodziejstwo. Nocną zmorą chłopców jest to, że mogą zostać wzięci do wojska jeżeli nie zdadzą na studia - legendarna korupcja na komisjach wojskowych podobno się skończyła jakieś dwa lata temu. Rosyjski szesnastolatek jest zazwyczaj już dość dobrze przetestowany przez życie, wie co to alkohol, seks i miękkie narkotyki. Miałem parę razy ubaw - uczennica przyszła w koszulce Venoma i była pewna, że mnie zaszokuje, a jej się rzuciłem w objęcia, że Venoma to tak nie kocham, ale czy lubi Slayera, bo ja kurwa uwielbiam. Potem przyszła w Nirvanie i sobie porozmawialiśmy o wyższości In Utero nad Nevermind. Inny uczeń myślał, że zrobi wrażenie mówiąc o tym, że lubi palić marihuanę. Zapytałem go więc o haszysz, okazało się, że nie wie jaka jest różnica, więc przegadaliśmy całą grupą kilkanaście minut o narkotykach (miałem potem pewne obawy, czy nie powiedzą w domu, że pan nauczyciel taki mądry i wszystko wie, chyba nie powiedzieli). Mój kolega kiedyś wyszedł podobnie zestrachany, bo jakoś tak lekcja zeszła, że opisywał swoje tripy po jaraniu, a uczniowie swoje. Aligator miał lekcję o medycynie, która jakoś przypadkiem zeszła na kontrowersje w tejże i skończyła się na moralnych aspektach eutanazji.
O jakże przyjemniej pracuje się z takimi ludźmi niż z wiecznymi dziećmi z Chin!
Mieliśmy też dorosłych uczniów, tam w trakcie lekcji można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy, bo obok siebie może siedzieć bankier, inżynier, rzeźbiarka i prawnik (miałem taką grupę). Każdy odpowie w inny sposób na to samo pytanie. To naprawdę bywa ciekawe i sprawia, że uczenie języka wchodzi na wyższy poziom niż 'wpisz poprawny czasownik'.
- Moskwa - miasto, w którym każdy się spieszy, a wszyscy są i tak spóźnieni. Gigantyczna aglomeracja, w której jest wszystko, od krańcowej biedy do obrzydliwego bogactwa. Najlepszy system komunikacji miejskiej jaki w życiu widziałem. Miasto, w którym kochany przez krakowskie MPK termin 'potoki ludzkie' widzi się każdego dnia. Chciałbym spytać ludzi, którzy zakładali ten gród: z jakiego powodu wybraliście sobie miejsce, w którym zima jest lodowato zimna, lato koszmarnie gorące, w okolicy nie ma żadnych gór, za to dość często wieje. I mimo tego, jest to najciekawsze miejsce w jakim żyłem. Oferta restauracji (my raczej wybieramy te nierosyjskie), kin, teatrów, różnych ciekawych miejsc powala. Koncerty, są koncerty! Szkoda, że akurat Rosja jest na noże z całym światem i szkoda, że waluta kiepsko stoi, bo kiedyś w Moskwie grało niemal wszystko, a teraz ofertę mamy nieco przebraną. Jest co ze sobą zrobić w wolnym czasie, a dość często jest tyle rzeczy, że trzeba wybierać. Na pewno niemożliwe jest nudzenie się, po roku nadal mam miejsca, do których się nie zdążyłem wybrać.
- paszport - przez rok nie usłyszeliśmy zbyt wielu komentarzy o tym, że szkoda, że nie jesteśmy z UK lub USA. Uczniowie mają to gdzieś. Ich rodzice wychodzą z założenia, że skoro pracujemy, gdzie pracujemy, to znaczy, że mamy kwalifikacje. Raz usłyszałem "O, jak z Polski i nauczyciel, to znaczy, że zna się na uczeniu!'. Nie robi nam się wyrzutów zbrodni uczenia angielskiego nie będąc natywami. Po chińskich komentarzach (wliczając w to Polaków), daje to przyjemny komfort psychiczny, że jest się ocenianym za faktyczną pracę, a nie za paszport.
Jeszcze w temacie dokumentów podróżniczych: horror pod tytułem wiza pracownicza jest w Rosji raczej komedią, wymagającą trochę podreptania, ale nie ma klimatów 'praca na nielegalu i kary finansowe'. Wszyscy pracują na legalu, mam nawet rosyjski numer podatkowy i zbieram na ruską emeryturę. Z niej nie dałbym rady hodować nie tyle jenota, co złotej rybki, no ale płacę na to. Wiem, że mnie nagle na lotnisku nie zgarną i nie zapytają o powód pobytu, bo mam to wszystko w papierach.
Pewnego marcowego wieczora odbyliśmy rozmowę. Nie była przesadnie długa. To wszystko przerabiamy każdego dnia-tygodnia. Mało o tym rozmawiamy.
Jeszcze jeden kontrakt w Moskwie. Do mniej więcej końca marca.
Musimy w końcu iść do tego muzeum czołgu T-34 i na wykłady do centrum Sacharowa. I jeszcze tyle dzieci można nauczyć alfabetu i pokolorować wspólnie koty.
Przy okazji chcielibyśmy zauważyć pewne dziwne zjawisko: ledwo wyjechaliśmy z Chin, skończyły się tu komentarze o tym, jakimiż to smętnymi bucami jesteśmy. Jakie to mamy wygórowane oczekiwania od życia. O tym jak bardzo nie doceniamy tego szczęścia jakim jest to, że mamy pracę za kopiastą miskę ryżu.
Ciekawe dlaczego.
Na pewno nie dlatego, że w momencie, gdy się przenieśliśmy do innego kraju - do Rosji! - to nagle nasze życie i praca wskoczyły na nowy poziom. Że skoro mamy internet bez cenzury, to już jakoś lepiej się żyje, bo z bliskimi można komunikować się w każdej chwili, a nie czekać tydzień aż Skype łaskawie się połączy. Że skoro możemy w każdej chwili wyjść na miasto i znaleźć coś ciekawego do zobaczenia - muzeum, galerię, spektakl, koncert - to nasze zadowolenie z życia nie opiera się na kupnie nowej torebki made in China za 50 kuai czy na zjedzeniu makaronu za 5 rmb. Że jeżeli nie pracujemy z krańcowymi kutasiarzami, to nagle przestajemy o nich pisać. Że jeżeli nasze klasy są jakoś tam stestowane odpowiednio do poziomów, to jakoś praca przestaje przerażać. Że skoro nasi przełożeni nie są analfabetami, to jakoś inaczej do nich podchodzimy niż do tego, co miewaliśmy w Chinach. Że jeżeli mamy na sali pięciu uczniów, to inaczej pracujemy niż jak miewaliśmy 60, a nawet 76.
Moja prasówka codzienna zahacza też o Chiny i gdy czytam newsy o tym kraju, to jak jestem ateistą, to na kolanach bogu dziękuję, że wyjechaliśmy. Ciągła droga w dół, więcej cenzury, więcej nacjonalizmu, więcej głupoty, za to gorszy kurs waluty i giełda zmierzająca do piekła. Partyjni kacykowie czytający komunikat, ten sam komunikat, który się od lat nie zmienił.
I teraz tak sobie myślimy: czy w tym przypływie bogactwa ChRL płaci ludziom za pisanie takich rzeczy, czy też rodakom jest tak głupio przyznać się w jak strasznie nędznym kraju żyją i dlatego reagują agresywnie na ludzi, którzy OBIEKTYWNIE opisywali realia życia w Chinach. Ale rodacy tam żyją i żyć będą, bo chyba nigdzie indziej nie jest tak łatwo zarabiać pieniądze jak w Chinach. Tylko cena tego zarobku jest zbyt wielka.
Wybierając Moskwę, zdecydowaliśmy się na znaczne obniżenie dochodów.
Ani razu nie żałowaliśmy tej decyzji.
Jedyne czego żałowaliśmy, to że zdecydowaliśmy się na to tak późno. Że tak długo naiwnie myśleliśmy, że w Chinach można mieć normalną pracę i życie. Tu wielkie podziękowania do polskiego świata blogowego, który wspiera ten chory kraj i tworzy pozory, że w Chinach żyje się świetnie. Nie będziemy opowiadać, że nasze życie w Rosji to jakaś bajka. Jednak po Chinach jest to dla nas awans cywilizacyjny o kilkanaście długości.
Ciekawe dlaczego.
Na pewno nie dlatego, że w momencie, gdy się przenieśliśmy do innego kraju - do Rosji! - to nagle nasze życie i praca wskoczyły na nowy poziom. Że skoro mamy internet bez cenzury, to już jakoś lepiej się żyje, bo z bliskimi można komunikować się w każdej chwili, a nie czekać tydzień aż Skype łaskawie się połączy. Że skoro możemy w każdej chwili wyjść na miasto i znaleźć coś ciekawego do zobaczenia - muzeum, galerię, spektakl, koncert - to nasze zadowolenie z życia nie opiera się na kupnie nowej torebki made in China za 50 kuai czy na zjedzeniu makaronu za 5 rmb. Że jeżeli nie pracujemy z krańcowymi kutasiarzami, to nagle przestajemy o nich pisać. Że jeżeli nasze klasy są jakoś tam stestowane odpowiednio do poziomów, to jakoś praca przestaje przerażać. Że skoro nasi przełożeni nie są analfabetami, to jakoś inaczej do nich podchodzimy niż do tego, co miewaliśmy w Chinach. Że jeżeli mamy na sali pięciu uczniów, to inaczej pracujemy niż jak miewaliśmy 60, a nawet 76.
Moja prasówka codzienna zahacza też o Chiny i gdy czytam newsy o tym kraju, to jak jestem ateistą, to na kolanach bogu dziękuję, że wyjechaliśmy. Ciągła droga w dół, więcej cenzury, więcej nacjonalizmu, więcej głupoty, za to gorszy kurs waluty i giełda zmierzająca do piekła. Partyjni kacykowie czytający komunikat, ten sam komunikat, który się od lat nie zmienił.
I teraz tak sobie myślimy: czy w tym przypływie bogactwa ChRL płaci ludziom za pisanie takich rzeczy, czy też rodakom jest tak głupio przyznać się w jak strasznie nędznym kraju żyją i dlatego reagują agresywnie na ludzi, którzy OBIEKTYWNIE opisywali realia życia w Chinach. Ale rodacy tam żyją i żyć będą, bo chyba nigdzie indziej nie jest tak łatwo zarabiać pieniądze jak w Chinach. Tylko cena tego zarobku jest zbyt wielka.
Wybierając Moskwę, zdecydowaliśmy się na znaczne obniżenie dochodów.
Ani razu nie żałowaliśmy tej decyzji.
Jedyne czego żałowaliśmy, to że zdecydowaliśmy się na to tak późno. Że tak długo naiwnie myśleliśmy, że w Chinach można mieć normalną pracę i życie. Tu wielkie podziękowania do polskiego świata blogowego, który wspiera ten chory kraj i tworzy pozory, że w Chinach żyje się świetnie. Nie będziemy opowiadać, że nasze życie w Rosji to jakaś bajka. Jednak po Chinach jest to dla nas awans cywilizacyjny o kilkanaście długości.