W tę akurat wszystko szło normalnie, dobrze i rozsądnie. Dopiero wieczór przyniósł wyczyn Kierownika, który po raz kolejny dał mu pewne zwycięstwo w kategorii ‘gwiazda tygodnia’. W każdą środę i czwartek wieczorową porą edukuję dzieci. Ma to wiele sensu, gdy o 17:30 rozpoczyna się uczyć grupę złożoną z 5-8 latków (pominę milczeniem sensowność takiego grupowania uczniów, proszę zgadywać, czy nauka lepiej idzie młodszym, czy starszym). Staram się to robić ciekawe, ale mi nie dają, więc powtarzamy do wyrzygania wszystko. Po jakichś siedmiu miesiącach nauki, uczniowie potrafią bardzo niewiele, ale to wina systemu - zakaz pisania, czytania, wszystko sobie powtarzamy jak idioci, po sto razy. Ostatnio podział wygląda tak, że ja robię 45 minut, a ostatnie 15 minut robi Kierownik, wyjaśnia zawiłe kwestie gramatyczne (have to nie to samo, co can i like). Wszystko jest cycuś, tylko na następnej lekcji niczego nie pamiętają, więc mamy tu niekończącą się zabawę - co tydzień można robić plus-minus to samo. Tyle tytułem przydługiego wstępu.
- W środę Kierownik trąbił bai jiu w kuchni już o 11:30 i widziałem, że czuje się zajebiście. Zapach też można było opisać tym słowem. Szczęśliwie mnie nie zaprosił. Gdy o 18:15 wbił do klasy, ledwo trzymał się na nogach. Trochę mu się pomyliło, co mamy robić, bo zaczął udawać samolot. Dzieci były wniebowzięte, piszczały z radości, a gdy zrobił pociąg, to Bieber nie ma takiej publiki. W ciągu tych piętnastu minut dwa razy tak się zatoczył, że myślałem, że wywinie orła. Tymczasem na sali obecna piątka rodziców.
- Czy trudno jest ułożyć domino? Nie, nie jest trudno. Trzy dorosłe osoby potrzebowały odpowiednio około trzech (Vivian), czterech (Gloria) i siedmiu (Kevin) minut, by zrozumieć, że nie, tego się nie układa losowo! W tym szaleństwie jest metoda!!!
- Szkoła kupiła mopy. No, to jest poważna inwestycja. W jednej z książek jest sekcja, że dzieci coś sprzątają, więc może będą teraz spędzały ten unit w toalecie.
- Zawsze w piątek chodzimy o 17 na pobliski bazarek, żeby sobie coś zjeść. Ceny umiarkowane, jadło w porządku, atmosfera jedyna w swoim rodzaju, akurat na godzinę relaksu przed wieczorną lekcją. Cała szkoła o tym wie, ale od dobrego pół roku nikt mnie tam nie szukał, chociaż do jakiegoś czasu zapraszałem i czasem ktoś szedł jeść ze mną. W tenże piątek pojawił się jednak kierownik. Zachwycony, że tam jestem, zapłacił za makaron (3,5 RMB), przyniósł więcej jadła, no i oczywiście flaszkę. Dziecięcą dość, bo jedynie 250 ml. Wyjaśnił, że to po to, bym lepiej prowadził lekcję wieczorem. Policzyłem w głowie, dobra, jem ostre, nie będzie cuchnęło wódą, pijemy. Ledwo zaczęliśmy, padły pytania, czy przedłużę u nich kontrakt, bo wtedy podwyżka, mniej pracy, praca dla obojga, więcej wakacji, no po prostu bajka. I gdy już miałem jakieś takie sekundy zwątpienia, czy może faktycznie nie byłoby dobrze tu zostać, pojechać na trzy tygodnie zimowych wakacji do jakiejś Indonezji, bo przecież nie jest aż tak źle, to wtedy Kierownik przeszedł do wyjaśniania mi bardziej zawiłych kwestii:
- Nie lubię pieniędzy, pieniądze to problem, pieniędzmi trzeba się dzielić (stary, to włącz ogrzewanie...). Niektóre nauczycielki zarabiają więcej od ciebie - tu litania imion - ale to nie znaczy, że ty nie możesz zarabiać więcej od nich...
Finansowo to ja nie narzekam. Da się tu zarabiać więcej, w sumie mało kto zarabia mniej, ale przy chińskich cenach bez bólu ponad połowę wynagrodzenia sobie odkładam, a za mieszkanie mi płacą. Na co jednak narzekam, to arcydebilny poziom przynajmniej połowy pracowników, totalny chaos organizacyjny, głupota wyniesiona do rangi zalety, niemożność załatwienia podstawowych spraw i jeszcze takie tam. Proszę zwrócić uwagę, że na pierwszym miejscu wymieniam głupotę współpracowników. Poinformowanie mnie, że te kretynki, które nie przygotowują swoich lekcji, które robią podstawowe błędy w każdym zasranym zdaniu angielskim, panny i mężatki, które są leniwe, głupie i tępe jak kula, które pracują pod każdym względem mniej ode mnie, dostają miesięcznie więcej, raczej nie sprawiło, że zapałałem dziką żądzą, chęcią i misją do siedzenia tutaj. Oczywiście mógłbym zostać tu po wsze czasy i mieć względnie bezstresowe życie, ale chyba wolę wioski w Kambodży.
Pod koniec tego spotkania nastąpiło, co nastąpić musiało: dyrektor wyrzucił butelkę po bai jiu w krzaki. Targ, w cholerę ludzi, można zostawić, biedni zbierają śmieci, ktoś by sobie zarobił, ale nie, król życia i biznesmen, butla rozmachem w krzaki. - Tu następuje przejście do wyjątkowości weekendu: zamiast lekcji, wybrałem sobie chorobę. Już wieczorem za dobrze mi nie było, ale w sobotni poranek odkryłem, że nie bardzo jestem w stanie utrzymać się w pionie, że gorączka, że boli, że umieram. News do szkoły, że sorry, potem jakieś 16h snu z przerwami na chińską medycynę. W sumie opłaca się chorować w Chinach, za trzy lekarstwa (paracetamol, ziołowe granulki do rozpuszczania, syrop o smaku Jaegermeistera) wyszło jakieś 20 kuai (około 10 zł). Niedzielny poranek wielkich zmian nie przyniósł, czyli gorączka, brak łaknienia, zawroty głowy, łamanie w kościach. Ustaliliśmy, że w wolnej chwili szkolna delegacja przejdzie się ze mną do szpitala na leczenie. Dzięki doświadczeniom Julii wiedziałem, że standardową procedurą leczenia grypy jest aplikowanie kroplówek i że to naprawdę działa.
Koło 10:40 rano ruszyłem z nadzieją, że wkrótce nadejdzie ulga. Najpierw zabrano mnie do tradycyjnego chińskiego lekarza-zielarza. Gdy zobaczyłem, że facet rysuje yin/yang i siedem linii w notesiku, to nieco się przeraziłem. To jest oczywiście bardzo ciekawe, interesujące, nigdy nie miałem okazji przetestować metod z tej szkoły medycyny, ale wolałbym je poznać jak będę miał nieco niższą gorączkę i nie będzie mnie bolało absolutnie wszystko. Pan się chwilę pocieszył z tego, że biały, potem ustaliliśmy, że mam 39,4 stopni gorączki, co stanowi rekord mego żywota, i z tej okazji zaczął masować mi dłonie, a raczej ugniatać kostki. Po jakiejś minucie miałem łzy w oczach, ale o dziwo, ból z całego ciała skoncentrował się w głowie i kciukach. Zastanawiałem się, czy to tak minie od razu, zastanawiałem się czy moje kłykcie to wytrzymają, a najbardziej frapowało mnie to, że jeszcze parę sekund i zwymiotuję, bo łeb mi dosłownie rozsadzało. Potem torturom poddano mój kręgosłup i kark, powiedziano, że uszy są zbyt chore, żeby im teraz pomóc. OK, czyli pójdziemy do szpitala. Trochę mi ulżyło, zielarz był dość klimatyczny, ale obawiam się, że akurat na grypsko te metody działają tak sobie.
Spodziewałem się wszystkiego najgorszego od tego szpitala. Czytałem o placówkach, w których pościel bywała zakrwawiona i zaszczana, ludzie palili na salach, toalety horror, do tego procedur brak i walka o miejsce w kolejce. Z drugiej strony, byłem w paru polskich szpitalach i jednym gruzińskim, więc de facto ciekaw byłem, który kraj wygra. Szok, po prostu szok! W chińskim szpitalu jest czysto, nie ma kolejek, panie przekierowują z okienka do okienka. Wejście-okazanie ubezpieczenia-rejestracja-skierowanie-badanie-zakup leków-przejście na salę zabiegową zajęło w sumie niecałe trzydzieści minut! Toż przecież ja przychodząc w Krakowie ze skierowaniem na umówioną godzinę siedziałem czasem ponad godzinę, książek tony przeczytałem dzięki polskiej służbie zdrowia, a w biednych, socjalistycznych, strasznych Chinach wszystko mam w kilkanaście minut??? Potem główne danie, czyli sala z kroplówkami. Najpierw musiałem jeszcze pokazać pani doktor zad, ucieszyła się, zrobiła mi zastrzyk (niech ich Perun strzeli za to jak delikatnie... Chyba, że to z onieśmielenia dźgnęła jak bandytę bagnetem), zachichotała, i wskazała miejsce. Usiadłem na jednym z kilkudziesięciu foteli, wsadzili mi kroplówkę i przez następne dwie godziny czytałem ksiażkę, panie pielęgniarki zmieniały tylko kolejne buteleczki. Tu trochę smutniej, bo wiedza o przydatności rękawiczek ochronnych jeszcze nie dotarła do Chin i tymi samymi łapami pani pisze i wbija igły. Koniec kuracji.
Drugiego dnia poszedłem jeszcze po coś na uszy, bo dalej bolały. Wizyta zajęła 15 minut, dostałem dwa specyfiki - diabli wiedzą jakie. - Podsumowując te dwie krótkie wizyty: chiński szpital wygrywa z polskim o jakieś czterdzieści długości. Ze zjawisk nieco patologicznych to ‘jedynie’ wspomniany brak rękawiczek przy wykonywaniu zastrzyku, paru panów palących w korytarzu i to, że 90% gabinetów przyjmuje chorych przy otwartych drzwiach, nierzadko po kilka osób jednocześnie. Do każdej sali obowiązuje system numerków, przed salą wisi ładne LCD, na nim lecą numerki i chyba trochę reklam farmaceutyków. W gabinecie standard polski, czysto, niektóre sprzęty starsze, inne nowsze. Wszystko skomputeryzowane i połączone ze sobą (dzięki temu odkryłem, że źle wpisali moją datę urodzenia, drobiazg). Leki chińskie wydają się być typowo chińskie, co mam opisanego producenta, to jeden z Syczuanu, drugi z Hubei - żadnego loga Roche’a, Novartisu, Bayeru czy innego dobrodzieja nie stwierdziłem. Pewnie właśnie dlatego kosztują po parę kuai. Personel miły, uśmiechnięty, do tego w cholerę ich wszędzie - być może dlatego nie ma kolejek na połowę ‘Anny Kareniny’. Podobno chińscy lekarze nie zarabiają szałowo, ale też podejście jest takie, że tutaj to normalny zawód, a nie wielka kariera i krok na drodze do leczenia własnych kompleksów kosztem innych.
Po trzech dniach wyszedłem niemal na prostą. Po to by powrócić do nieogrzewanej salki w szkole i zacząć pracować nad hodowaniem kolejnej choroby.