W poniedziałek spotkała mnie w szkole i kontynuowała bezmyśl dnia poprzedniego. Dała mi prezent: krem wybielający. W pierwszej chwili pomyślałem, że do odbytu. Jednak nie, do twarzy. Bo nie jestem wystarczająco biały. Nie próbowałem zrozumieć tego gestu, jak i nie próbowałem zrozumieć tego, co też Amily mi mówiła. Jednak z 40 minut przerwy spędziłem ponad 20 słuchając jej bełkotu. “A mógł zabić!”, a raczej: a mógł sobie czytać gazetkę i drapać się po jajach.
Lekcje dobiegły końca. Amily wpierdoliła mi się do gabinetu. Wszyscy Chińczycy kulturalnie pukają i pytają, czy można, jeszcze nigdy nie powiedziałem ‘nie’. Oczywiście, nie ona. Wzięła sobie mój kalendarz, otworzyła na kodach krajów i miast. Rozpoczęła liczenie. Chyba je dodawała. Po kilku minutach zeznała:
- 271.
Przyjęliśmy to spokojnie. Zgodnie z prawdą, powiedzieliśmy, że idziemy do domu i że widzimy się kiedyś tam. Żegnamy!
Niestety, uparła się, żeby iść z nami. I poszła. Tematów wspólnych mieliśmy dokładnie jedno okrągłe zero, więc człapaliśmy przez centrum Dongkou w składzie Jenot, Aligator i Amily i w ciszy. Kupiłem papierosy i cztery piwa belgijskie.
- Och, jesteś taki bogaty!
No ba, 25 RMB, 12,5 PLN za to dałem.
W końcu doczłapaliśmy do naszego kampusu i próbujemy jej wyjaśnić:
- My tu, ty nie tu.
- Tak, tak!
- My idziemy na obiad, ty nie.
- Tak, tak!
- Spierdalasz, a my nie.
- Tak, tak!
Strażnik leje ze śmiechu. W sumie go rozumiałem, ale nie podzieliłem jego radości. Zadzwoniłem do naszej opiekunki, Shirley. Że ja przepraszam, że przeszkadzam, że ja kocham wszystkich Chińczyków i wszystkie Chinki (zwłaszcza takie dobrze rozwinięte z drugiej klasy), ale nie Amily, Amily jest poza moją listą. Shirley nie wie, o co mi chodzi, ja w sumie też nie wiem, jak jej wyjaśnić skąd wytrzasnąłem wariatkę na tym zadupiu. Szczęśliwie, Amily zniknęła samoczynnie.
Wtorek. Podobno Amily mnie szuka, ale nie może znaleźć. Akurat tak się złożyło, że nasza organizacja przysłała do nas wizytację w postaci Donalda. Ja we wtorki mam lekcje zugiem, nie mam czasu na niego i na nic innego, więc odpadła mi jego wizytacja w naszym legowisku. Pewnie przyjechał zobaczyć, czy nie wysmarowaliśmy ścian gównem i czy nie hodujemy kur w łazience. Okazało się, że przecież możemy spotkać się na lunch. Donald ciągnie nas dobrego kilosa do swojej ulubionej restauracji w Dongkou. Jest naprawdę tanio, ceny od 6 do 12 RMB. Zamawia dania bez mięsa, bo oboje przypominamy mu, że nie jemy kaczek, kur i bawołów.
Przez następne dwadzieścia minut oglądamy ściany, tłuczemy muchy i obserwujemy lokalnych gamoni w trakcie spożycia baijiu. Donald napierdala na telefonie, zapomniał o nas. Po paru minutach anglojęzycznej kurtuazji, przeskakujemy sobie na polski:
- Chujowo tu.
- Na pewno się nie zrujnuje.
- Śmierdzi.
- I muchy latają.
Po dwudziestu minutach podali jedzenie. Poza standardem: ryż, pomidory z jajami, bakłażan - dali ku guo. Po polsku to jest przepękla ogórkowata, więc wszystko jasne. Ku Guo jest gorzkie i obrzydliwe, pewnie dlatego po angielsku zwą to bitter gourd. Podobno jest zdrowe. Donald zeznał, że to kocha. Ja zeznałem, że mam lekcję za 20 minut i że już się najadłem, co w sumie było zgodne z prawdą - bakłażana było tyyyyyle, podobnie jaj z pomidorem. Robię sobie też notatkę w głowie: nigdy więcej ku guo. Na koniec Donald wali z działa o największym kalibrze:
- Ale nam ten posiłek tanio wyszedł! To tylko 8, to 12, super tanio!
Lunch biznesowy po chińsku, uszanowanko!
Przy okazji tego posiłku mogliśmy oglądnąć dokładnie 47 zdjęć dziecka Donalda. Niestety, bez Kaczora. Mówiliśmy chóralnie, że jeszcze nigdy nie widzieliśmy, żeby ktoś tak ślicznie się spuścił. Że takie dziecko z jego obrzydliwej pały! Cud narodzin!!! Ślij do Gila, na kursy prenatalne! No, tu już postnatalne. Biorąc pod uwagę, ile z nas zdzierają za pracę w Chinach, to jest to nasze dziecko bardziej niż jego. Aż dziwne, że nie pytał, czemu my nie mamy dzieci. Po odpowiadaniu na to pytanie około dwustu razy, opracowaliśmy pakiet odpowiedzi:
- Ciężko je ugotować i są łykowate.
- Ona jest bezpłodna, a ja jestem impotentem.
- Składamy dzieci w ofierze szatanowi.
- Wolimy adoptować jakiegoś Chińczyka.
- Nienawidzimy dzieci.
- Zaprzysięgliśmy dotrzymywać czystości aż do śmierci.
- Tam obok jest fajna klinika aborcyjna.
Niestety, nie pytał.
Sytuacja meteorologiczna złożyła się tak, że zaczęło lać. Donald akurat miał coś innego do roboty, więc musieliśmy iść z buta do szkoły. Weszliśmy na sześć minut przed rozpoczęciem lekcji. Ociekający wodą, z fryzurami jak późny Bowie i zapachem jak wczesny laogai. Zdjąłem z siebie, co zdjąć mogłem. Uczennice były za, ja trochę przeciw. Gdy moja błękitna koszula suszyła się w gabinecie, ja prowadziłem lekcje w koszulce z wielkim I LOVE HONG KONG na klacie. Radości z tego powodu nie brakowało, ‘Oh, Michael! Sooo cuteeee!!!’. Czwarty krzyżyk idzie, a człowiek jeszcze potrafi rozkręcić wioskowe azjatyckie siedemnastki.
Nie był to bynajmniej koniec atrakcji na ten tydzień. Okazało się, że szkoła jest pod takim zajebistym wrażeniem moich lekcji, że chce sobie jedną nagrać na video. Najchętniej to ‘już, teraz’.
- ‘Już, teraz’, to mam lekcję u takich orłów, że możecie tam nagrać program ornitologiczny, a nie lekcję.
Pozwolono mi wybrać trzy grupy, które moim zdaniem się nadadzą, a oni wybiorą. Szczęśliwie, wybrali najlepszych. Zasuwam w środowy poranek, wbijam do klasy, wszyscy siedzą jak na mszy. Dyżurna podchodzi i wręcza mi papier toaletowy.
- Nie, dziękuję, nie muszę akurat teraz... Aaa, do nosa, a to dobrze.
Odpalam lekcję i ...
Powerpoint się zjebał.
Konkretniej klikanie. Nie da się przełączać slajdów. To ja siedziałem po nocy wczoraj, żeby to ślicznie zrobić, a u was w komputerze się coś spierdoliło? I ten nagrywa, że ja se rady nie daję z technologią. Po chwili i on nie daje. Dobra, robimy na podglądzie. Sama lekcja jakoś poszła, śmiesznie nawet chwilami, jednej dziewczynie filiżanka się rozbiła w drobny mak, idea pracy w parach nieco pokonała ich możliwości, ja się chyba raz pierdolnąłem, ale wydaje mi się, że lekcja do wybronienia. Wybrałem temat o komputerach, w miarę to przemyślałem, do tego byłem pewien, że nie da się powiedzieć niczego zbyt ciekawego dla mej dyrekcji.
W tej nagrywanej klasie poszło bez kontrowersji, ale w innych dostałem odpowiedzi, które mogłyby przełożonych średnio rzucić na kolana:
- Lubię internet, bo mogę oglądać filmy z Japonkami (czyli pornosy).
- Nie lubię tego, że nie mamy dostępu do Facebooka i Twittera, bo nam Chiny zabroniły.
- Tylko dzięki internetowi wiemy cokolwiek o zniknięciu samolotu w Malezji.
By było jakby to poszło w trakcie tej nagrywanej lekcji...
Okazało się, że jedna z mych uczennic bardzo chce nam pomóc z załatwianiem transportu na dworzec autobusowy. Uznaliśmy, że wiele zaszkodzić nam nie może, więc umówiliśmy się po piątkowych lekcjach. Wówczas to szkołę opuszcza około trzech tysięcy uczniów. Brama jest jedna, wrażenia jak podczas wychodzenia z dużego koncertu plenerowego. Sprawę dodatkowo komplikują rodzice, którzy próbują podjechać jak najbliżej wejścia do placówki oświatowej. W końcu znaleźliśmy się z uczennicą, zadzwoniła po ojca. Pojawił się samochód, burdelu zrobiło się nieco więcej. Wsiadamy, patrzę po skórzanej tapicerce, futrzanych siedzeniach, Mao Zedongu na desce rozdzielczej i nieśmiało pytam:
- Victorio, kim jest twój tatuś?
- Pracuje dla Chin! Ale to nie tata, tata musiał zostać w pracy, przysłał swojego kierowcę.
I nagle znalazły się odpowiedzi na pytania, dlaczego Victoria chodzi często do kina, jest nieco lepiej obeznana ze światem i coś tam nawet podróżowała.
Gdy dotarliśmy do dworca, pomogła nam ze wszystkim, pobrała też pieniądze od kierowcy i uparła się kupić nam rzeczy na drogę. Chciała nas też bardzo zabrać do jakiejś lepszej restauracji, bo dworcowe takie fatalne. Zapewniała, że kierowca taty lubi wozić ludzi po knajpach i mu to na pewno nie zrobi żadnego problemu.
Skończyło się na tym, że usiedliśmy w przydworcowym lokalu i zjedli pierogi zakupione nam przez córę lokalnego dygnitarza za pieniądze wydarte z krwawicy ludu pracującego Chińskiej Republiki Ludowej.
Jednak milszym aspektem tego dnia było odkrycie, że wraz z nami autobusem podróżować będzie kura. Niestety czuła się nieco skrępowana.