Kilka dni później dowiedziałem się tego od innego ucznia, a w końcu podczas czwartkowego English Cornera opowiedziały mi o tym trzy studentki. Po drodze trafiłem na artykuł o tym, że mówiący po chińsku używają innych sfer mózgu niż ci po angielsku i ogólnie są zajebiści. Wiedziałem już, że obserwuję narodziny nowej narodowej pasji, czyli odkrycia tego, który język świata jest najpiękniejszy, najważniejszy i najlepszy. Odpowiedź tutaj nie brzmi, że pasztu. Co jakiś czas pojawia się pytanie: czy chiński stanie się nowym angielskim? Odpowiedzi się różnią, ale przeważają te na 'nie'. Oto pewna próba analizy zjawiska.
Po pierwsze, nie ma jednego języka chińskiego. Z oczywistości, Tajwan i Hong Kong jadą tradycyjnym, w Kantonie jest kantoński, a w reszcie kraju oficjalnie mandaryński. Tyle, że w reszcie kraju wspólny to jest zapis, osoba z południa często będzie miała kłopoty z dogadaniem się z osobą z północy (do poziomu całkowitego niezrozumienia nawet). Zapis jest jeden, więc od biedy mogą sobie pisać, ale najwygodniejsze rozwiązanie świata to nie jest. Ogólnie w Chinach są 292 języki, czyli w cholerę, w tym takie cuda jak ujgurski, tybetański, mongolski, całe rodziny języków w obrębie których można robić profesury z lingwistyki. Polityka krajowa jest taka, że wszyscy muszą uczyć się standardu, edukację pobiera się w mandaryńskim. Zapewne dzięki temu trochę języków może zniknąć, ale nie sądzę, żeby martwiło to władze w Pekinie. W takiej Kanadzie od dobrych ndziesięciu lat chucha się i dmucha na prawa ludności rdzennej, w Chinach chce się wszystkich asymilować do standardu pekińskiego i wbić im do głowy, co ich ojczyzną, a kto władzą. Język jest cudownym instrumentem do realizowania tego celu. Mandaryński jest pierwszym językiem największej liczby ludzi na świecie, ale te mityczne 1,5 miliarda można sobie wsadzić między bajki. Wikipedia podaje miliard, ale trudno powiedzieć, czy uwzględnia to zjawiska takie, że Szanghaj mówi po swojemu, a Chengdu po swojemu. Niby daje liczbę trzy razy większą niż angielski, ale bajka jest taka, że przeważająca większość użytkowników chińskiego mieszka w Chinach, a angielski jest najbardziej rozpowszechnionym językiem świata. Chiński może się przydać np. w Malezji i w Tajlandii, ale to właściwie koniec listy miejsc, gdzie znajdziemy większą liczbę władających mandaryńskim. Oczywiście Chinatown jest w niemal każdym większym mieście świata, ale raczej będą tam znali język lokalny.
Nauka angielskiego jest - przynajmniej dla Europejczyków i hiszpanojęzycznych - umiarkowanie trudna. Nauka chińskiego to dla większości horror. Jednej szkoły zasadniczo nie ma, niektórzy mówią, żeby zajmować się tonami, drudzy że słowem pisanym. Przerobiłem sobie parę książek i w każdej co innego. Najpierw próbują człowieka zachęcić tym, że gramatyka bardzo prosta. Tak, to prawda, tylko że na tym koniec miłych rzeczy. Rzucenie luźnej wiązanki słów po angielsku zazwyczaj spotka się ze zrozumieniem, nawet jeżeli gramatyka zostanie totalnie porąbana, a wymowa będzie w stylu Borata. Zaś co do chińskiego... Wszystko ma po naście znaczeń. Ludność nie jest często w stanie ustalić, co masz na myśli. Moim ulubionym słowem jest 'piao', które znaczy bilet, ale też chodzić do burdelu. Więc jeżeli podchodzę do kasy kolejowej i proszę o piao, to na pewno chcę czegoś związanego z burdelem. Można zgadywać czemu tak się dzieje: Chińczycy nie są przyzwyczajeni do tego, że ktoś może próbować po chińsku i może mu to nie wychodzić do końca. To kolejny punkt, który raczej nie pomoże chińskiemu w zdobyciu statusu angielskiego, czyli to, że ludność lokalna często wybiera to, żeby nas nie zrozumieć. Inną zabawą jest zadawanie nam pytań aż w końcu dojdziemy do ściany i powiemy, że nie rozumiemy. Wygląda to tak:
- Poproszę czerwoną herbatą bez cukru
- Jaką herbatę?
- Czerwoną.
- Z cukrem czy bez?
- Bez.
- NANANANANANANANANANA
- Przepraszam, nie rozumiem.
- Tarararara
- Nie rozumiem
- Och, nie umiesz chińskiego!
Przerobiłem to wiele, wiele razy na uniwersyteckiej stołówce. Bywa, że mam ochotę podać im jedną z fraz, którą opanowałem dość dobrze ('Caonima', czyli '*** twoją matkę'). Kolega z Australii uczy się jak dziki, zapewne dlatego, że wkrótce bierze ślub z Chinką. Pewnego dnia zamawiał makaron z mięsem. Przejechał jakieś sześć pytań (czy solić, czy dać paprykę, jak osmażyć, czy więcej, czy mniej) aż w końcu powiedział sakremantalne Tin bu dong (nie rozumiem), by sprawić radość panu ze stoiska z jadłem. Mam trochę doświadczenia z innymi językami, np. z gruzińskim. Gruzini wychodzili z siebie, żeby pomóc mi w nauce, nawet gdy byłem w stanie powiedzieć jakieś drzazgi zdania, to robili wszystko, żeby mnie zrozumieć, upraszczali swój język, mówili powoli, używali gestów i jeżeli się dało, to przedmiotów pod ręką. W Chinach mam często poczucie, że interlokutorzy dokładają starań, żebym niczego nie osiągnął, mówią z prędkością karabinu maszynowego, długimi zdaniami i komplikując wszystko. Wielu Chińczyków robi ze swojego języka twierdzę jeszcze bardziej ufortyfikowaną niż musi ona być. Najlepiej i najłatwiej dogadać idzie mi się z facetem w sklepie z piwem i z większością ulicznych sprzedawców, za to moi studenci lubią wybuchnąć śmiechem, gdy im coś powiem po chińsku. Jest to trochę inne doświadczenie niż przybycie do kraju anglojęzycznego, gdzie tolerancja na potencjalne błędy osoby uczącej się jest dość wysoka. W Chinach zaś milion razy słyszałem już, że język chiński jest za trudny dla kogoś kto nie jest Chińczykiem i to nie dziwne, że nie potrafię. Bardzo to zachęca do dalszej nauki i męczenia się. O ile nad gruzińskim przesadnie wiele nie siedziałem i trochę się nauczyłem i tak, o tyle nad chińskim, zwłaszcza na początku, siedziałem niemało, ale moje możliwości komunikacyjne są chyba nadal niższe niż w pierwszym języku Stalina. Nie sądzę, że przyczyni się to przesadnie do dzikiego rzutu ludzi na chiński.
Mówi się, że w angielskim nie ma prawdziwie startujących od zera - każdy coś umie. Z jednej strony jest to kwantyfikator eurpejski i pewnie jak weźmiemy chłopa z okolic Suwałek, to wiele nie umie. Z drugiej strony, tak mniej więcej jest. Ilość kultury (w przeważającej liczbie tzw. niskiej), do której ludzie mają dostęp jest właśnie w tym języku. Muzyka, seriale, filmy długometrażowe, ale też napisy na importowanych produktach. Gdy miałem lat 15 to słuchałem po nocach Black Sabbath, a gdy 16 to Slayera, zaś potem doszła cała reszta. Ponieważ trochę mnie interesowało, co oni tam krzyczą, to siedziałem ze słownikiem (jeżeli los obdarzył rozkładówką z tekstami, a jak nie, to wysłuchiwałem i sprawdzałem, czy wysłuchałem coś co może tam naprawdę jest). Ba, w roku 1992 wyszedł film 'Batman Returns', który to nie doczekał się polskiej dystrybucji kinowej. Napalony na niego byłem jak Arab na kurs pilotażu, a tu nie ma jak oglądnąć. W końcu okazało się, że jeden ze znajomych mej matki, pół Anglik, pół Polak, ma go w swych zbiorach, ale oczywiście po angielsku. Pożyczył mi, a ja sobie oglądnąłem i zrozumiałem z niego może jedną dziesiątą (z fabułą nie miałem problemu, bo komiks oparty na scenariuszu znałem na pamięć wiele miesięcy wcześniej). To wszystko motywowało mnie do nauki angielskiego lepiej niż jakiekolwiek oceny i kazania rodziców lub nauczycieli. Myślę, że podobnie działał 'Harry Potter' wiele lat później. I jeszcze kilka tysięcy innych filmów, książek i nuty.
Zaś co do kultury dostępnej po chińsku... O czym my mówimy, więcej filmów i książek znajdziemy z Rumunii. Chińska muzyka popularna jest koszmarem, który może zainteresować jedynie co bardziej sadystycznych śledczych ze Starych Kiejkut i Guantanamo. Dalej, pierwszy modem miałem w roku 1998. Jasne jest w jakim języku był wtedy internet (i w jakim de facto jest do dzisiaj). Jeżeli coś się dzieje na świecie, to natychmiast wbijam na media anglojęzyczne. Kto i po co miałby wbijać na chińskie, skoro wszystko jest ocenzurowane i zindoktrynowane, a szybkość publikowania newsów jest na miarę XIX wieku? Nie sądzę, że chiński internet i kultura zmotywują wiele osób do poznawania języka Konfucjusza. Chińczycy lubią opowiadać o tym, że mają pięć tysięcy lat ciągłej kultury. Przy tym wszystkim udało im się sprzedać światu chyba mniej niż Mołdawia (od nich chociaż Dragostea i trochę wina, a nawet koniaku). Jeżeli już trafi się np. Jia Zhangke, który robi dobre filmy, to mu władza rzuca takie kłody pod nogi, że 'Dotyk grzechu' to chyba widziało więcej osób w Polsce niż w Chinach. Ba, nawet takiego giganta jak Zhang Yimou moi studenci słabo kojarzą (o Chenu Kaige nawet nie mówię), więc są małe szanse, że zainteresują kogoś jego twórczością, a potem ten ktoś zafascynowany np. 'Coming Home' rzuci się uczyć chińskiego. Chiński mainstream filmowy jest tak fatalny, że nie ma szans przebić się poza granice kraju i w sumie dobrze, bo gdyby ktoś to zobaczył, to by się popłakał i złożył śluby, że do końca świata nie obejrzy już nigdy filmu z Chin.
Powiedzmy, że już nauczyliśmy się chińskiego (w wariancie mandaryńskim, kantońskim, a piszemy bez bólu w uproszczonym i tradycyjnym), mamy chińską żonę lub męża i stadko dzieci. Zakochaliśmy się w jakimś miejscu w Chinach (i nie jest to międzynarodowy port lotniczy). Chcemy zostać Chińczykiem. I w tym momencie widzimy jednego wielkiego wała, bo ścieżki po obywatelstwo nie ma. Akurat większość (hm, wszystkie?) kraje anglojęzyczne mają obłędnie wysoką tolerancję i przyzwolenie na imigrację. Może nie jest to pierwsza rzecz, o której się myśli, gdy zaczynamy się uczyć nowego języka, ale może też stanowić jakiś tam czynnik motywujący do nauki języka. W wypadku chińskiego, ten nam nie grozi.
Żeby było jasne: uczyć się zawsze warto. Czy to języków, czy składania modeli żaglowców, albo tego jak w warunkach domowych zrobić amfetaminę. Sam przeżyłem kilka radosnych momentów z racji walki z językiem chińskim - gdy udało mi się po raz pierwszy odczytać nazwę przystanku autobusowego, pętlę innego albo tak cenną informację jak 'centralna rozdzielnia wody' na kampusie. Albo gdy po miesiącu pobytu samodzielnie zamówiłem sobie jedzenie bez mięsa. Ogólnie jednak sprawy ujmując, nie zostałem fanem języka chińskiego. Gdy przyjechałem do Chin ponad dwa lata temu, byłem bardzo zdeterminowany, żeby się nauczyć chińskiego. Po ponad dwóch latach z mojej motywacji nie zostało absolutnie nic. W sumie już po jakimś pół roku miałem uwiąd pały, bo będąc otoczonym przez chiński i Chińczyków nie byłem w stanie nauczyć się niczego w żaden inny sposób niż klikając sobie po słownikach lub słuchając samouczków. Problemem jest to, że często słownik poda nam jakieś pięć wariantów słowa. Zgadywanką jest, która obowiązuje w tym akurat miejscu, gdzie nas los rzucił. Moje ukochane słowo, czyli 'kaczka' w słownikach jest podawane jako 'ya'. Wszyscy mówią 'yazy' lub 'yadzy'. Życzę powodzenia z poszukiwaniem Chińczyków, którzy wyjaśnią nam dlaczego tak jest. Nawet mój chiński best friend David, który był czterdzieści razy bardziej ogarnięty od statystycznego obywatela, nie mógł mi wyjaśnić praktycznie niczego, co dotyczyły jego pierwszego języka. Nawet z mą mierną znajomością chińskiego słyszę, że 'zy' wymawiają inaczej w Hebei niż w Hunanie. Czemu? Nie wiem. Chiny są chyba najgorszym miejscem do zaczynania nauki języka, myślę, że o wiele lepiej pouczyć się ze dwa-trzy lata za granicą, a potem dopiero wbijać tutaj. Wtedy wiele osób odkrywa, że co działało świetnie w klasie w ogóle nie działa w życiu, ale i tak łatwiej w ten sposób niż być rzuconym na głęboką wodę. Obecnie zdarza mi się nauczyć jakiegoś nowego słówka, ale wiem dobrze, że nie będę w Chinach siedział wiecznie, więc przesadnie się nie zmuszam. Moją ulubioną stroną nauki chińskiego są znaki (czyli krzaki), najbardziej znienawidzoną wymowa. Wielokrotnie miałem myśli jak zajebisty byłby mój hiszpański, gdybym poświęcił mu tyle czasu i uwagi, co chińskiemu. Jeszcze w temacie pisowni: kilkukrotnie już słyszałem, że współcześnie wielu Chińczyków pisze fatalnie, mylą im się znaki, innych nie potrafią zapisać ani nawet odczytać (widziałem to parę razy na własne oczy). W mojej szkole w Huainan raz w tygodniu wszyscy nauczyciele mieli lekcje pisania, bo rodzice skarżyli się, że to co wpisują dzieciom jako oceny to bełkot. Mówimy tu o ludziach, dla których jest to pierwszy język i o ludziach, którzy mieli wyższe wykształcenie. Efektem ubocznym całego zjawiska będą rzesze chińskich nauczycieli, którzy stracą pracę. Rozmawiałem ze wspomnianymi trzema studentkami anglistyki, dziewczyny są nieco przerażone tym, co będą robiły. Zwłaszcza jedna z nich szła na studia z myślą, że będzie potem uczyła w rodzinnej wiosce. Teraz musi sobie znaleźć inny sposób na przeżycie, no chyba, że zna kogoś kto zna pana dyrektora albo znajdzie szkołę prywatną. Coraz więcej Chińczyków odkrywa jak bardzo cenna jest edukacja w ich kraju i dokłada starań, żeby wysłać dzieci za granicę. Oczywiste jest w jakim języku mają tam studiować, zwłaszcza, że najpopularniejsze destynacje to USA i Australia. Paradoksalnie, decyzja o porzuceniu angielskiego może nakręcić trochę osób do wysłania ludzi do szkół prywatnych. Jak jeszcze o edukacji: nie słyszałem nigdy, żeby ktoś powoływał się na chińskie czasopisma naukowe. Kojarzę za to nieco opowieści o tym, że stan nauki w Państwie Środka jest katastrofalny i nie mam najmniejszego kłopotu, żeby w to uwierzyć.
Dominującym słowem w kontekście nauki chińskiego jest 'biznes', jak i wszystkie pokrewne 'możliwości', 'rynek' i przede wszystkim 'pieniądze'. Wiele osób wierzy, że znajomość chińskiego pozwoli im na robienie wielkiego geszeftu w Chinach, a tym samym na zarobienie tyle, że będzie na ośmiorniczki na każdą kolację. Tendencja jednak wydaje się kończyć, a polityka władz jest raczej umiarkowanie przyjazna dla obcokrajowców. Pytaniem otwartym pozostaje, ile osób uczyłoby się chińskiego, gdyby nie panująca sytuacja ekonomiczna i wszystkie atrakcje z nią związane, w stylu dostępu do taniej siły roboczej i raczej radosne podejście do ochrony środowiska.
Czy chiński może zastąpić angielski? Dowcip. Czy może stać się językiem międzynarodowym? Może i może, ale nie sądzę. Swego czasu to Japonia była krajem inwestycji i wschodzących technologii (to Chinom nie grozi), a jakoś świat się nie rzucił do nauki japońskiego. Rola chińskiego na pewno bardzo wzrosła w ciągu ostatnich dekad, pytanie, czy to już opus magnum, czy też jeszcze nieco przybędzie użytkowników języka Konfucjusza. Obecnie ubywa ludzi uczących się chińskiego w USA. Zastanawia mnie, co miałoby przyciągnąć większe rzesze ludzi do nauki, gdyby zabrakło czynnika ekonomicznego. Nie widzę zbyt wielu powodów. Ba, chyba nie znaleźli ich też wodzowie innych krajów azjatyckich, bo gdy odbywał się wiekopomny szczyt APEC w Pekinie, to językiem obrad był angielski.
Przygotowuję się jednak mentalnie na to, że w najbliższych miesiącach wysłucham więcej opowieści o tym, że chiński jest najważniejszy na świecie i że tylko geniusze mogą nim władać. Nakręcania prymitywnego nacjonalizmu nigdy dosyć, a jakoś trzeba wyjaśnić to pożegnanie z angielskim. Przecież nie powiedzą prawdy, że nie chcą, żeby ludzie znali jakikolwiek język obcy, bo łatwiej im kłaść brednie do głowy, gdy nie mają jak dowiedzieć się czegokolwiek ze źródeł innych niż Pekin.