Trochę o tym pogadaliśmy, trochę inne okoliczności pomogły podjąć decyzję. Napisaliśmy do organizacji mnie opłacającej, czy nie chcieliby może zatrudnić nas obojga na jeszcze semestr, dać mi jakąś podwyżkę i relokować - najlepiej na południe kraju, najlepiej do szkoły ze starszymi uczniami. Wiele sobie nie obiecywaliśmy, ale uznaliśmy, że jeżeli chociaż trochę będą udawali, że starają się uszanować nasze wole (takie część gardła u ptaków), to zostaniemy. Odpowiedź była szokująca: wszystkie zachcianki obiecano nam spełnić, podwyżki 10%. Prawdopodobnie dlatego, że takich wariatów, którzy po roku w prywatnej szkole chcą dalej siedzieć w Chinach, to jeszcze nie mieli. Potem pomyśleliśmy: a, tak napisali, że zrobią, potem się okaże, że się nie da. Im bliżej było terminu, tym bardziej wychodziło, że nie okłamali. Wypłatę dostaniemy dopiero za chwilę, ale obecnie oboje cieszymy się legalnymi papierami do pracy przez najbliższy rok, jesteśmy na południu Chin w prowincji Hunan, a nasi uczniowie urodzili się w okolicach 1998-1999 roku.
Chyba bardzo się nie pomylę, gdy założę, że nazwa ‘Hunan’ nikomu na zachodzie wiele nie mówi. Gdy oznajmiliśmy Davidowi dokąd nas wyślą, rzucił od razu: 'the spiciest food in China'. Po chwili namysłu dodał, że to miejsce narodzin Mao Zedonga i że jak my tu sobie pozwalaliśmy znieważać Wodza, to tam nas zabiją, gdy będziemy upierali się na bardziej zachodnią wersję oceny dokonań Wielkiego Sternika. Ponieważ nigdy mu nie ujawniliśmy nawet połowy swych przemyśleń nt. Geniusza Hunanu , zrobiło się trochę strasznie. Na pociechę dowiedzieliśmy się, że w Hunanie jest wiele skalnych parków. Geograficznie ustaliliśmy, że stolicą jest Changsha, a drugie ważne miasto to Shaoyang. O naszej docelowej mieścinie dowiedzieliśmy się, że istnieje, jest około godziny drogi z Shaoyang i że łowi się w niej ryby na dynamit. Aż chciało się jechać! Najważniejsze: w Hunanie nie ma za wiele przemysłu, czyli istnieje szansa, że odetchniemy - dosłownie sprawę ujmując, a także odświeżymy sobie jak wygląda niebo.
Droga do Hunanu wiodła przez wakacje w Tajlandii, przylot do Makau i przepływ do Hong Kongu. Jeżeli ktoś potrzebuje informacji o obecnych regulacjach wizowych ChRL, to służymy. Sprawa jest raczej nudna, wymaga przynajmniej dwóch dni, 1320 HKD i niezłego kawałka lasu równikowego wyciętego na formularze, deklaracje i inne pierdoły, które akurat uznawane są za bardzo ważne w tym sezonie.
Główna siedziba naszej organizacji mieści się w Yangshuo, jednej z flagowych destynacji turystycznych Chin. Śliczne górki, dwie wielkie ulice handlowe, pełno knajp z dziewczynkami, restauracji, a angielski to zna nawet pani w budce z piwem. To taki wygaszacz ekranu dla nowych nauczycieli: ‘patrzcie jakie te Chiny piękne, proste i jak łatwo zachodnie rzeczy kupić’. No a potem jedziesz na zadupie i możesz sobie wspominać Yangshuo, dziewczynki z barów, ludzi mówiących po angielsku i czyste powietrze. Przejechaliśmy przez kwaterę główną i wypełnili trochę papierów. W Chinach nigdy nie jest tak, że nie da się wypełnić kolejnego formularza, powpisywać swoich danych, numerów wiz, czy też polepić zdjęć. Chyba nawet dzieci w przedszkolach siedzą, piszą swoje dane i lepią zdjęcia, najlepsza zabawa z możliwych.
Przydzielono nam opiekuna, który miał zająć się przetransportowaniem nas do Dongkou. Przedstawił się jako Donald, imię, które zapewne otrzymał ze względu na uderzające podobieństwo do takiego kaczora znanego z filmów animowanych. Wyruszyliśmy wcześnie rano, najpierw do Guilin, potem złapali pociąg do Yongzhou (tyle samo mi to mówi, co i każdemu Polakowi). Fajnie mieć Donalda, bilety pójdzie kupić, żarcie zamówi. W Yongzhou czekał na nas samochód ze szkolnym kierowcą i nauczycielem angielskiego. Przesadnie się nie wyluzowaliśmy i jakoś szaleńczo dużo nie gadali, trochę o szkole, trochę o Chinach. Zapytał mnie o ulubione miasto w Chinach. Mówię, że Szanghaj, on że jego to Hong Kong. Kusiło mnie:
- Ej, pytałeś w Chinach!
On dość dziwnie patrzył, gdy wyraziliśmy zachwyt tym, że nie widać żadnych fabryk, a za to widać słońce. Pożyj sobie rok w Anhui, to zrozumiesz. Przy lunchu zadeklarowaliśmy chorobę psychiczną, czyli niechęć do mięsa. Tak, do ryb też. Znając chińskie ryby i sposób ich podawania (jeb całą rybę w tłustą zupę, szukaj tam sobie mięsa między płetwami, głową i ogonem), po roku postanowiliśmy zrezygnować i z rybiny. Jedno z podanych dań utwierdziło nas w przekonaniu, iż była to słuszna decyzja. Namawiano mnie nawet na piwo, ale ja znam te numery, najpierw namawiamy na picie, a potem się napierdala, że chłop przyjechał chlać, a nie pracować.
W Dongkou zabrano nas do naszego nowego mieszkania. Pierwsze wrażenia były mieszane: sypialnia i salon niezłe, ale kuchnia i łazienka przez wspólny korytarz, na którym sąsiadka hoduje koguta? No cóż, lubię zwierzęta, da się żyć, ale prywatność nie wydaje się być priorytetem dla naszych gospodarzy. Po chwili jednak nastroje nam się poprawiły: wszystko fabrycznie nowe - lodówka, płyta do gotowania, garnki, bojler, toaleta, pralka, saturator do wody, klimatyzacja, komputer, głośniki, meble, w tym łóżko i pościel. Bierzemy, koniec z horrorem w wesołym mieszkaniu z lat 80-tych, gdzie odpadają krany, drzwi do lodówki, a patelnia ma za sobą dwie generacje chińskich rodzin.
Ponieważ Dongkou jest w Hunanie, a Hunan jest w Chinach, zabrano nas bardzo szybko do restauracji (‘Może powinniśmy się lepiej ubrać?' 'Nieważne, nieważne, idziemy!’). Byliśmy przerażeni: nikt nie palił, nikt nie przyniósł bai jiu, nikt nie pluł i nie smarkał. Żeby chociaż charknąć, beknąć może? Przyszedł FAO (Foreign Affairs Officer), ubrany w całkiem dobre ciuchy i wyglądający wielce cywilizowanie. Przyszła Jenny, która miała się nami zajmować - Harry oficjalnie mniej, ale zadeklarował, że możemy go nękać o każdej porze dnia i nocy. Ma sens, że dali nam Jenny, która mówi po angielsku o wiele gorzej od niego i sprawdza w słowniku słowo ‘director’ - pomyślałem. Honor uratował i najlepsze wrażenie zrobił na nas szef ochrony: ciuchy menela, ledwo wszedł to zapalił i już w sumie nie przestawał ćmić, zaraz też pojawiło się piwo. Z lekkim opóźnieniem przybył dyrektor całej szkoły, szczęśliwie nawalony jak stodoła i cuchnący bai jiu. Poczęstował mnie najlepszymi papierosami z Hunanu i po 20 minutach poszedł, bo ma dużo roboty (a pewnie raczej dlatego, że angielskiego w szkole nie miał, za to teraz miał bai jiu). Zabawa trwała w najlepsze, obaliliśmy około piętnastu piw, wymienili standardowe uprzejmości (‘to zaszczyt, że do nas przyjechaliście' - 'to zaszczyt, że nas gościcie’). Dowiedzieliśmy się, że w szkole jest zaledwie około 5000 uczniów, klasy po jakieś 60-80 osób. Mniej więcej tego oczekiwaliśmy, tak samo jak oczekiwaliśmy, że dadzą jakieś porąbane kości z mięsem, kolejną rybę i troszeczkę zieleniny. Popasu wielkiego nie było, ale i głodni od stołu nie odchodziliśmy.
Po jakiejś godzinie miał miejsce raczej niecodzienny incydent: do naszego pokoju restauracyjnego wparował dość donośnie młodzieniec - drzwi otworzył z kopa i coś krzyknął, wyglądało i brzmiało na to, że kazał nam wypierdalać. Nasz FAO (do tej pory udało się nam go umiejscowić jako nieco starszego Jackie Chana) wziął go na spacer. W czasie trwania tegoż, musiał chyba biedaka usynowić dość dobrze (sukinsynu-skurwysynu), bo gdy wychodziliśmy, to chłopak prawie ryczał.
Baliśmy się, że zapraszają nas do KTV, a tego byśmy chyba nie dali rady, nie pierwszego dnia, błagamy! Szczęśliwie zabrali nas do sklepu, żeby dokupić najważniejsze rzeczy do naszego mieszkania. Centrum handlowe rozmiarów rozsądnych, chiński standard - na drugim piętrze sprzęty domowe, ciuchy i kosmetyki, na pierwszym jedzenie. Wokół tego smętnie snuje się obsługa, której jest za dużo i która nie ma niczego do roboty. Nie wierzyliśmy, nasi gospodarze upierali się, żeby wszystko brać jak najdroższe i najlepsze (czyżby tak się tutaj defraudowało państwowe pieniądze?). Beknęli łącznie ponad 1800 RMB, dostaliśmy nawet ponad kilogram kawy, jogurty, pełne wyposażenie kuchni, ręczniki, zastawę stołową, trzy koszyki pełne różnych sprzętów. Że było nam durnie, to mało. Ledwo się zmieściło w bagażniku samochodu terenowego.
Koło 23 udało nam się to wszystko jakoś rozłożyć po mieszkaniu i mogliśmy w końcu runąć na ryje, uprzednio umywszy się luksusowymi kosmetykami w gorącej wodzie i wytarwszy się nowymi ręcznikami. Zasypialiśmy przy naszym nowiutkim grzejniku i cieszyli temperaturą nieosiągalną w poprzednim przybytku. Z jednej strony, wszyscy (a Chińczycy to już szczególnie) robią nowym nauczycielom na dzień dobry wygaszacz ekranu. Z drugiej jednak strony, rzadko tworzą aż tak piękną i drogocenną makatkę.