Jeżeli jednak mieszka się na stałe w tej pięknej części świata, wówczas może się złożyć, że pewnego dnia postanawia się tak właśnie zmarnować kawałek życia.
Changsha jest znana z niczego. Lokalnie słynie ze specyficznego sposobu przygotowywania tofu, czyli topienia go w oleju i zalewaniu. Jednak nawet Chińczycy nie byli w stanie powiedzieć nam, co też w Changshy można zwiedzić.
- Yuelu Park - padło po długim przesłuchaniu.
Jak Yolo, to Yolo.
Poza Yolo, Changsha jest znana jeszcze z tego, iż pewna osoba z Hunanu związała z nią swój żywot. Humanista i romantyk, a zarazem człowiek czynu: Mao Zedong.
Niestety, w sobotę padało, bo specyfiką Hunanu jest to, że w weekend zawsze pada. Ogólnie pada ciągle, ale jeżeli chodzi o weekend, to jest to tak pewna składowa każdego z nich, jak kac.
Gdy już dotarliśmy do tej Changshy, znaleźli miejsce do spania, monopolowy i jedzenie (mniej więcej w tej kolejności, bo o 22 łatwiej znaleźć koreański alkohol niż wegetariański posiłek), odkryliśmy, że nasz pokój hostelowy wyposażony jest w telewizor. Niby nic specjalnego, ale nie oglądaliśmy telewizji od prawie dwóch miesięcy, więc postanowiliśmy zrobić sobie krzywdę przy pomocy CCTV (China Central Television). Na kanale czwartym nadawano właśnie program rozrywkowy z angielskimi podpisami. Jednym z jego elementów były dowcipy. Były tak ciekawe i zabawne, jak kolonoskopia; nie wiedzieliśmy, czy się śmiać, czy płakać. Wyglądało to mniej więcej tak: 60-letni pan w zabytkowym garniturze opowiadał, że kiedyś się przeziębił i stracił głos. Znajoma śpiewaczka poradziła mu, żeby podczas snu trzymał w zębach kawałek gruszki, to mu na pewno pomoże. Mandaryn postanowił wypróbować ten sposób. Niestety, zapomniał o tym, że przez sen zgrzyta zębami. W efekcie gruszkę pogryzł i połknął. Poprosił więc żonę, by pilnowała go i wkładała kolejne kawałki gruszek na miejsce tych połkniętych. Kiedy się obudził, odkrył, że żona śpi, a gruszek nie ma. Zirytowany, obudził małżonkę i pyta, co jest grane. Ta odpowiedziała: zjadłeś już 3 kilo gruszek, naleśniki i bułkę parowaną!
Oklaski. Uśmialiśmy się jak norki.
O poranku (no, powiedzmy...) udaliśmy się do muzeum zaaranżowanego w dawnym domu... Baczność! Mao Zedonga! Spocznij. Na recepcji niemal spadli z wrażenia, że przygnało białych turystów. Przyznano nam przewodnika, który robił ochotniczy staż w tym przybytku myśli rewolucyjnej. Chłopak klecił nieco po angielsku, ale zapewne w najbliższym czasie nie będzie zdawał Proficiency. Zaś co do samego muzeum... Jest tak cudownie piękne! Cały dziedziniec opisano wierszami Mao Zedonga. A raczej wykuto je w marmurze.
Na środku dziedzińca wywalono wielkiego wodza, równie brzydkiego jak ogromnego. Chyba coś finansowo nie stykło, więc jest z betonu, za to pomalowany na stalowy kolor.
Sklepik muzealny miał najważniejsze: popiersie wodza z plastiku, jedyne 15 RMB (około 7 zł). Mamy więc nowy chiński artefakt.
Wydawało się, że nasza przygoda z przewodnikiem muzealnym dobiega końca, natłukliśmy sobie pamiątkowych fot i zapytaliśmy go, jak dostać się do muzeum Lei Fenga. Posprawdzał, popytał, powiedział, że zaprowadzi na autobus. Fantastycznie.
Tak jakoś się złożyło, że pojechał z nami całą drogę do muzeum bohatera narodowego. To już w sumie nie jest Changsha, to jest ostatni przystanek na linii autobusowej, niezły kawałek za miastem. Wioska obecnie zwie się Lei Feng, gdyż nasza gwiazda tam się urodziła.
W pierwszej części są wspaniałe rzeźby: ojciec Lei Fenga zabijany przez Japończyków.
Dowiadujemy się, że w wieku ośmiu lat Lei Feng został sierotą. Edukację mógł kontynuować dzięki wsparciu finansowemu jakiegoś wujka. Na szczęście i wujka przedstawiono w trójwymiarze!
"Niewłaściwa postawa często wyzwala się, kiedy dziecko szuka miłości. Ono lgnie, zagubi się i jeszcze tego drugiego człowieka wciąga." – abp Józef Michalik
Lei był oczywiście najlepszy w szkole. Szczęśliwie, uwieczniono te epizody z życia sieroty za pomocą malowideł. Prawdziwe kwiatuszki są jednak związane z życiem wojskowym bohatera. Jedna szkoła z wyróżnieniami, druga podobnie, przyłączył się do armii. Dostawał 230 CNY miesięcznie, ale dwie stówy oddawał biednym, żył sobie za 30 (skąd on wziął biednych w ChRL, przecież już wtedy był tu komunizm? Może wysyłał uchodźcom za ocean?). Lei Feng pracował - a to przy uprawach rolniczych, a to jakieś kamienie na budowle socjalizmu nosił. Wszystko to mamy na obrazach. Potem przechodzimy do etapu foto: zdjęcia Lei Fenga jak to po nocach czyta przy latarce - bo ów zawsze chciał się doskonalić.
Dziedzictwo pokazuje hektary ludzi, których swym żywotem Lei Feng zainspirował - tu jakieś dziewczynki, tam jakiegoś lekarza i strażaka, szczęśliwie nie brakło naśladowców!
Muzeum zabija. Takiej ilości kretyńskich bzdur nie widziałem nawet w żadnym sowieckim produkcie tego typu. Tam starano się, żeby ekspozycja była w miarę prawdopodobna. Tu się tym specjalnie nie przejęto, a macie to, i zdjęcie z 1959. Kto cykał sobie wtedy sweet focie przy kopaniu rowów na zadupiu? I nie było prądu, więc chłop czytał z latarką po nocach i tłukł przy tym autoportrety dla przyszłych pokoleń.
Dom wujka Mao i dom bohatera to nie jedyne atrakcje Changshy. Jest jeszcze Orange Island, wyspa na rzece Xiang, gdzie w 2009 postawiono tak niesamowity obiekt, że uparliśmy się go odwiedzić. Wyspa jest ogromna, da się tam dostać nawet taksówką lub autobusem. Potem trzeba przejść jakieś trzy kilometry (albo opłacić kolejkę, która kosztuje 20 CNY i się na nią czeka dobre kilkadziesiąt minut) i JEST!
Pomnik Adama Mickiewicza.
Pomiędzy licznymi wizytami w miejscach pamięci narodowej, warto zatrzymać się w jednej z restauracji. Na przykład w pizzerii w pobliżu dworca. Oferują tam jedyną w swoim rodzaju pizzę na słodko: kandyzowane owoce (ananas, kokos, mango, winogrona-rodzynki), całość zaś okraszono posypką do lodów. Świetne jako deser dla kogoś kogo bardzo nie lubimy!
Quod erat demonstrandum, Changsha pełna jest atrakcji wszelakiego rodzaju i każdy znajdzie coś dla siebie. Każda osoba zdrowa na umyśle - dworzec kolejowy lub autobusowy, żeby uciekać jak najszybciej i najdalej.